Fed, bank centralny Stanów Zjednoczonych, kolejny raz obniżył stopy procentowe. To szóste cięcie w ciągu sześciu miesięcy. Obniżka o 0,75 proc. tchnęła nadzieję w giełdy, że tani kredyt uratuje USA przed recesją. Ceny akcji w USA strzeliły w górę o ponad 2 proc.; podobnie giełdy zachodnioeuropejskie. Decyzję Fed pochwalił Biały Dom i ponowił poparcie dla jego szafa, Bena Bernanke. Inwestorzy szybko zagarnęli zyski, ale problem nie zniknął, padają komentarze. Przeciwnie - jest przerzucany w inne ręce. (za BBC, Reuters)
Na pół baku
Interwencja Fed to kolejny argument dla zwolenników teorii, że sytuacja jest gorsza, niż ją się powszechnie przedstawia. Obniżka stóp do 2,25 procenta (z początkowych 5,25) to ostatni z serii ruchów Rezerwy Federalnej, które mają zapobiec eskalacji kryzysu finansowego, rozpętanego w sierpniu zeszłego roku. Wcześniej Fed zasilił sektor bankowy kwotą 200 mld dolarów, pożyczając bankom 200 mld dolarów w postaci 28-dniowych bonów skarbowych.
Te ostatnie posunięcia Fed, łącznie z najnowszymi 30 mld dolarów pomocy dla JPMorgan w przejęciu upadającego Bear Stearns, niosą ze sobą coś więcej niż ryzyko finansowe, uważają Der Spiegel i New York Times. Cała akcja ma globalny zasięg. Uczestniczą w niej także Europejski Bank Centralny, Bank Anglii, Bank Kanady, Bank Szwajcarii. Łącznie w ciągu kilku miesięcy walki z kryzysem w międzynarodowy sektor bankowy wpompowano przeszło bilion dolarów.
Analitycy ostrzegają, że mimo całej swojej potęgi, Rezerwa Federalna i jej program "pożyczek bezpieczeństwa" ma skończoną moc sprawczą - o ile w którymś momencie bank Ameryki nie zdecyduje się na dodrukowywanie pieniędzy, żeby zapłacić za swoją akcję ratunkową. Wpompowując przynajmniej 400 mld dolarów w postaci krótkoterminowych pożyczek, Fed zastawia bowiem dużą cześć swoich rezerw. Mówiąc obrazowo: jedzie teraz na połowie baku.
Bańki zawsze pękają
"Jak kryzys na rynku hipotek mógł przybrać takie rozmiary, że rozpełzł się po całym globalnym systemie finansowym?!", zastanawiają się wszyscy, łącznie z ekspertami. Trwa to już od kilku miesięcy - należałoby zjawisko w końcu zrozumieć. Ale niewielu tak naprawdę wie, o co chodzi. Część o krachu amerykańskiego rynku hipotek jest dość prosta. Banki słodko zachęcały do zaciągania kredytów, ludzie pokupowali domy, na które ich nie było stać, a teraz nie mogą ich spłacić. Ale większość właścicieli domów radzi sobie jednak dobrze. Więc jak to się stało, że bałagan w jednej części interesu hipotecznego - subprime loans, pożyczek udzielanych ryzykownej klienteli - zmroził rynki kredytowe, spowodował spiralę spadków giełdowych, upadek banku Bear Stearns, sprowadził gospodarkę na krawędź recesji najgorszej od całej generacji i zmusił Fed do ruchów, o których nie słyszano od czasów wielkiego kryzysu?
Naprawdę zaczęło się to w 1998 roku, kiedy Wall Street ułatwiło chętnym zaciąganie pożyczek pod nieruchomości, zamieniając jednocześnie lokalny biznes hipoteczny - w globalny. Z czasem globalni inwestorzy, którzy zaangażowali się w amerykański rynek hipotek, podkręcili swoje zyski za pomocą dźwigni finansowej, najstarszej znanej strategii zwielokrotniania zysków. Na 100 mln zainwestowanych dolarów, tylko milion był ich, a 99 - pożyczone. Wszystkie inwestycje były oczywiście bardzo ryzykowne. Ale ludzie - tzn. Alan Greenspan - były szef Fed, Ben Bernanke - obecny szef Fed, kierownictwo prawie każdej firmy na Wall Street i większość amerykańskich posiadaczy nieruchomości - uznali, że zwykłe reguły nie mają tu zastosowania, bo ceny domów nigdy wcześniej nie spadły. W oparciu o to przekonanie ceny rosły i rosły - do takiego pułapu, że w końcu były skazane na spadek. Jeśli 100-milionowa inwestycja straciła tylko 1 milion na wartości, oznaczało, że inwestor, który zainwestował ten milion, tracił wszystko. Kryzys rozszedł się po całym świecie, bo w amerykańskim domu, który wydawał się pewną inwestycją, miało swój kawałek udziału wielu różnych globalnych graczy.
Teraz każda instytucja finansowa, bez względu na to, czy ma zabezpieczanie kapitałowe, czy nie, staje przed fatalnym zbiegiem okoliczności: inwestorzy domagają się zwrotu pieniędzy, a pożyczkodawcy zatrzaskują im drzwi przed nosem. To właśnie spotkało ostatnio Bear Stearns.
Moralne ryzykanctwo
Wielu ekonomistów twierdzi, że Fed dobrze robi, wkraczając do akcji i wykupując część niechcianych długów. Ale krytycy twierdzą, że Rezerwa Federalna kładzie na szali swoje fundusze i reputację, by wyciągać wielkie instytucje finansowe z matni, która jest skutkiem ich własnych decyzji. Przedstawiciele Fed od lat wzdragali się na wzmiankę o "Greenspan put". Określenie pojawiło się w 1998 r., kiedy bank odpowiedział na groźbę upadku funduszu LTCM obniżeniem stóp procentowych. Inwestorzy mogli wtedy taniej zaciągać pożyczki, które lokowali na giełdzie lub na rynku nieruchomości, podbijając notowania. Ale posunięcia obecnego przewodniczącego Fed, Bena Bernanke, to dużo większa polisa ubezpieczeniowa podarowana inwestorom niż polityka Greenspana.
Nie ma wątpliwości, że takie prezenty dla firm z Wall Street i nierozsądnych kredytobiorców - zamiast, powiedzmy, dla zwalnianych pracowników fabryk - są obrzydliwe moralnie. Ale zaszło to tak daleko, że alternatywa wydaje się jeszcze gorsza.
Nikt nie wie, ile instytucji finansowych zgłosi się po pieniądze, i ile będą chciały. Nikt nie wie, ile Fed może stracić, jeśli pożyczkobiorcy nie spłacą nowych pożyczek, i czy setki tysięcy miliardów dolarów na uratowanie narodowego systemu finansowego od ruiny nie będą w ostateczności pochodziły od podatników. Wpływy z podatków nie finansują wprawdzie działań Rezerwy Federalnej, bo Fed zarabia na czym innym. Ale Rezerwa regularnie wpłaca do skarbu państwa roczny podatek od dochodów. Jeśli nowi pożyczkobiorcy z Wall Street nie spłacą swoich długów, straty pokryte zostaną z płatności Rezerwy do Skarbu.