To jeden z najbardziej nieznanych, ale być może najbardziej udanych frontów walki administracji prezydenta George′a W. Busha w tzw. wojnie z terrorem. Od 2002 r. setki amerykańskich żołnierzy stacjonują na Filipinach, a ich obecność na wyspach w południowo-wschodniej Azji dzieli lokalną opinię publiczną.
Żelazna pięść z przyjazną dłonią
Jako część specjalnych sił Joint Special Operations Task Force oddziały amerykańskie szkolą lokalnych żołnierzy w walce z partyzantką terrorystyczną i zapewniają im finansowe oraz logistyczne wsparcie. Ich obecność zbiega się w czasie ze wzmożoną pomocą Stanów Zjednoczonych, które finansują budowę dróg, szkół, szpitali i portów, pisze Vaudine England, korespondent BBC z Manili, stolicy Filipin.
Oficjalnie oddziały amerykańskie nie angażują się w żadne operacje wojskowe. Według ambasady amerykańskiej ich misja łączy „żelazną pięść z przyjazną dłonią”. Powstało jednak wiele teorii spiskowych na temat tego, co robią amerykańscy żołnierze na Filipinach – od zajmowania się wywiadem na temat Indonezji po ponowne (po wyjściu w 1991 r.) wojskowe zagnieżdżanie się na archipelagu.
Tom Green z firmy konsultingowej zajmującej się wywiadem gospodarczym Pacific Strategies and Assessments twierdzi, że obie teorie są nonsensem. „USA widzą zagrożenie terrorystyczne w regionie i uważają Filipiny za potencjalną wylęgarnię bardziej radykalnych elementów”, mówi Green, były amerykański oficer woskowy. „Rola Stanów Zjednoczonych to szkolenie i wsparcie jako część długofalowych wysiłków, by rozbudować lokalny potencjał”. Według niego Ameryka nie nagłaśnia swoich działań, bo takie podejście jest możliwe do utrzymania w dłuższym terminie. „Konstruktywna obecność w wioskach może przynieść średnio- i długookresowy wkład w poprawę zatrudnienia, opieki zdrowotnej i oświaty”, mówi.