Ilekroć Rosja wspomni o niepodległości dla Osetii Południowej lub Abchazji, rozpoczyna się debata, czy Gruzja stoi na krawędzi wojny domowej inspirowanej przez Moskwę. Abchazja i Osetia są całkowicie zależne od Rosji, 90 proc. ich mieszkańców posługuje się rosyjskimi paszportami, Rosjanie szkolą i zbroją miejscowe armie, wypłacają emerytury, zasiłki i renty, dostarczają ropę i gaz, skupują uprawiane w Abchazji mandarynki i orzechy, a z Osetii sprowadzają drewno i wodę mineralną. Gruzji nigdy nie byłoby stać na taki gest.
Status quo w pełni zadowala Rosję. Swego czasu minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow przez kilka godzin przekonywał w Dumie krewkich deputowanych sprzyjających Osetii, że uznanie jej emancypacji, oznaczające w istocie inkorporację prowincji, zupełnie nie leży w rosyjskim interesie, bo Rosjanie mają wystarczająco dużo kłopotów po swojej stronie Kaukazu, w Czeczenii, Inguszetii i Dagestanie. Także niedawne ogłoszenie niepodległości przez Kosowo nie zmieniło rosyjskiego stanowiska. A przecież przez lata Rosjanie wielokrotnie straszyli, że gdy tylko Zachód uzna Kosowo, to znormalizują stosunki dyplomatyczne nie tylko z Osetią i Abchazją, ale także z Naddniestrzem i Górskim Karabachem. Jednak oficjalne stosunki z oderwanym od Mołdawii i wspieranym przez Rosję Naddniestrzem, za pomocą którego Moskwa szachuje Ukrainę i pobliskie kraje NATO, też się nie zmieniły. Uznania niepodległości nie doczekał się również Karabach, terytorium Azerbejdżanu okupowane przez bliską sojuszniczkę Rosji, Armenię.
Jakiekolwiek rozwiązania ostateczne w Gruzji nie są Moskwie na rękę. Dużo prościej Kremlowi osłabiać kraj dotychczasowymi metodami. Poza tym Rosjanie mają sporo instrumentów nacisku i chętnie korzystają choćby z możliwości zamykania granicy, zawieszania połączeń morskich, kolejowych, pocztowych i lotniczych czy stosowania embarga na wino i wodę mineralną.