Birma jest państwem od tysiąca lat. Przed odzyskaniem niepodległości była kolonią angielską. Mieszkał tam i służył pewien policjant brytyjski o poglądach lewicowych, który nazywał się tak jak przedostatni premier Wielkiej Brytanii. Eric Arthur Blair wszedł do literatury światowej pod pseudonimem George Orwell. Dzisiejsza Birma mogłaby uchodzić za pierwowzór orwellowskiego świata. To kraj dyktatury wojskowej, a zarazem dyktatury absurdu – w tajemnicy wybudowano tam niedawno nową stolicę o nazwie Naypyidaw (Miasto Królów), 350 km na północ od Rangunu.
W sekrecie przeniesiono do niej ministerstwa, którymi kierują generałowie. Wielka, nowoczesna metropolia jest siedzibą orwellowskiego reżimu, a zarazem stolicą żywcem wyjętą z „Procesu” Franza Kafki. Pracują tam i mieszkają ministrowie, sekretarze stanu, dyrektorzy departamentów, referendarze. Nie mieszka natomiast ani jeden zwykły Birmańczyk. Nikt tam nie przyjeżdża, żeby cokolwiek załatwić. Nikt urzędnikom nie zawraca głowy. Mogą wreszcie spokojnie pracować.
Samą dyktaturę ustanowiono między innymi dlatego, że mniejszości narodowe na północy kraju domagają się własnych państw i że uprawiają mak, surowiec do produkcji heroiny. Junta miała temu położyć kres, ale nie położyła, bo wojsko nigdy tam nie weszło. Junta działa na obszarach, gdzie nie ma buntów i nie ma heroiny, czyli tam, gdzie nie jest potrzebna. O tym, że w Birmę uderzył tajfun, generałowie dowiedzieli się po fakcie. Według oficjalnych rządowych komunikatów, „Nargis” zabił prawie 23 tys. osób, liczbę zaginionych ustalono na 42 tys. Ale organizacje humanitarne, które są na miejscu, twierdzą, że liczba ofiar śmiertelnych może przekroczyć nawet 100 tys. Do tego dochodzi blisko milion Birmańczyków, którzy stracili dach nad głową.
Tajfuny pojawiają się w Birmie z regularnością zegarka. Indyjski satelita informuje o formowaniu się oka cyklonu z wyprzedzeniem tygodnia. Radio indyjskie podaje ostrzeżenia. Na wybrzeżach Bengalu, Orissy i Tamilnadu wybudowano betonowe schrony. A i to nie zawsze pomaga. Leżący o krok od Birmy Bangladesz pustoszony jest przez tajfuny każdego roku. Ale z Naypyidawu tego nie widać. Tajfuny nie sięgają stolicy, bo położona jest daleko od morza. Nawet marynarka wojenna nie potrafi przewidzieć cyklonu, bo okrętów prawie nie ma, a admirałowie zajęci są sprawami wagi państwowej w stolicy.
Może Chińczycy zaczną ostrzegać Birmę, bo budują tam nad Zatoką Bengalską bazę morską. Została zlokalizowana o rzut kamieniem od terytorium indyjskiego, czyli archipelagu Andamany. Chiny usprawiedliwiają potrzebę istnienia bazy względami gospodarczymi.
Z bengalskiego wybrzeża Birmy prowadzą do Chin dwa rurociągi. Jednym pompuje się importowaną z Bliskiego Wschodu ropę naftową, której nie trzeba wozić dookoła przez cieśninę Malakka. Drugim płynie gaz birmański. Być może popłynie też gaz z Bangladeszu. Bangladesz leży na ogromnej poduszce gazowej. Jej róg wchodzi pod Birmę. Jeśli dobrze wkłuć się w nią w Birmie – można będzie wypompować cały Bangladesz, bo pod ziemią granic nie ma. Chiny na to liczą i dlatego tam wiercą. Potrzeba im coraz więcej energii. Ich tempo rozwoju gospodarczego, od 10 lat i tak już zawrotne, zależy od energii. Birma jest dla Chin pod tym względem krajem kluczowym.
Przed ustanowieniem dyktatury wojskowej Birma, kraj wielkości dwóch Francji, była spichlerzem ryżowym Azji. Dziś jest importerem żywności wtedy, kiedy nie ma tajfunów. Po tajfunach pomoc napływa, lecz darczyńcy kierujący się względami humanitarnymi mają prawo pytać, czy trafia ona do najbardziej poszkodowanych ofiar katastrofy, czy do magazynów orwellowskiej władzy. Organizacji pozarządowych w Birmie nie ma. Dystrybucja pomocy wymaga pewnego porządku. Porządek w Birmie zapewnia junta, zwana tak po hiszpańsku ze względu na podobieństwo do istniejących kiedyś w Ameryce Południowej dyktatur wojskowych. Kto rozdziela dobra deficytowe, takie jak żywność, pomyśli najpierw o sobie.
Birma znana była kiedyś, przed 45 laty, z działalności swego wybitnego przedstawiciela U Thanta, sekretarza generalnego ONZ. W Polsce cieszył się sympatią, bo cytował „Myśli nieuczesane” Stanisława Jerzego Leca. Wnuk U Thanta jest historykiem i politologiem. Mimo że nie cierpi junty, uważa, że europejska skłonność do demokracji jest w Azji niezrozumiała, a naciski, żeby Azja upodobniła się do Europy czy USA budzą tam irytację. Zmiany w Azji muszą następować powoli, z zachowaniem uprzywilejowanej pozycji państwa jako dystrybutora wszelkiego dobra (i zła).
Dziś Birma znana jest dzięki laureatce pokojowej Nagrody Nobla, która od 18 lat przebywa w areszcie domowym. Aung San Suu Kyi nie otrzymałaby tej nagrody, gdyby nie występowała publicznie przeciwko juncie. Można powiedzieć, że to taki birmański dalajlama, głosi ona jednak poglądy bardziej radykalne – nie wystarcza jej, jak duchowemu przywódcy Tybetańczyków, autonomia w ramach suwerenności dyktatury. Chce normalności w ramach azjatyckiej koncepcji demokracji, takiej jak w Japonii czy Singapurze, a najlepiej w Indiach. Przecież Birma była, razem z Indiami, kolonią brytyjską. Ojciec Aung San, generał Aung, podobnie jak ojciec Indiry Gandhi, Jawaharlal Nehru, walczył o niepodległość kraju.
Kobieta w Azji Południowej dochodzi do prominencji, będąc żoną lub córką wybitnego polityka, który albo umarł, albo został zamordowany. Tak było z jej ojcem. Piękna Birmanka ma więc wszelkie dane ku temu, żeby zostać premierem Birmy. Ale nie zostanie. Dlaczego? Bo junta wymyśliła ponury, orwellowski żart. 10 maja, niezależnie od wielkiej liczby ofiar tajfunu, w Birmie odbędzie się referendum, w którym dyktatura wojskowa zapyta obywateli, czy zastąpić dotychczasowe dekrety o stanie wyjątkowym konstytucją. Konstytucją napisaną oczywiście przez reżim, pozostawiającą wszystko po staremu.
Proponowana ustawa zasadnicza mówi, że najwyższe funkcje w państwie pełnić będą politycy z doświadczeniem w kierowaniu wojskiem. I że w 2010 r. odbędą się wielopartyjne wybory. To znaczy, że o najwyższe miejsca wymagające kwalifikacji generalskich ubiegać się będą w wyborach generałowie. Głosy w referendum liczyć będzie junta. Obserwatorów zagranicznych nie będzie. Obserwatorami, lecz zza miedzy, będą Chińczycy. Mają nadzieję, że Birma nie pójdzie w stronę ustroju Korei Północnej, że upodobni się do Wietnamu, kraju autorytarnego, ale już ekonomicznie rozbudzonego, i że wybierze drogę chińską. Chiny są najbliższym sojusznikiem birmańskiej junty, w porównaniu z Kim Dzong Ilem – dyktatury cywilizowanej. W sprawie referendum wypowiedziała się też Rosja. Uważa, że to mapa drogowa prowadząca ku demokracji.
Po przedostatniej katastrofie żywiołowej, cztery lata temu, generałowie powiedzieli, że żadna pomoc zagraniczna nie jest Birmie potrzebna. Teraz wyrazili na nią zgodę i zaczynają wydawać wizy darczyńcom. Ale formalności będą trwać tak długo, aż wszyscy potrzebujący wymrą z głodu, braku wody i lekarstw. Reżimowi chodzi bowiem przede wszystkim o to, by nikt nie przeszkadzał w sprawnym przeprowadzeniu referendum.