Dzisiaj ławki i huśtawka na konarze figowca są puste. Może przyjdzie ktoś pod wieczór. W kuchni powoli kapie serwatka z twarogu zawiniętego w płócienny worek. Na blacie leży wymięta i poplamiona kolumbryna o cywilizacjach, którą do obiadu czyta młody Marc. Z jego porzuconego w trawie talerza łasica wyjada resztki kaszy.
U Johnnego człowiek zawsze spotyka nowe twarze. W niedzielę schodzi się tu z pół tuzina osób - i nikt, kto uczyłby się z tego samego elementarza. Dzięki czemu rozmowy wreszcie stają się interesujące. Dlaczego Ala ma kota? Kim w ogóle jest Ala? I czemu to kot nie ma Ali? Jednak spotkać sąsiada jest jakoś niezręcznie. Kaczyńscy, Günter Grass... Nie, nie, zdecydowanie za dużo o sobie wiemy! Luc i ja milczymy więc i czekamy na Johnnego.
Kiedyś cztery figowce, pod którymi siedzimy, były jedyną oazą cienia na pustyni sięgającej aż do oceanu. Kobiety z wioski rybackiej biegały przez rozgrzany piasek z koszami pełnymi ryb na głowach i padały wycieńczone w ich cieniu. Z gałęzi wyrastają im pędy, które zapuszczają korzenie i stają się nowymi pniami. Johnny wywiercił pod nimi pierwszą studnię i stąd rozpoczął sadzenie nowego lasu, który miał być taki jak puszcza porastająca zerodowaną równinę przed czasami kolonialnymi. Udało się tylko mniej więcej, bo osadnicy mieli wtedy niewielkie pojęcie o sztuce zalesiania. Chodziło zresztą, tak naprawdę, o ekspresowe wyhodowanie jak największej ilości cienia.
Teraz nowe drzewa filtrują żar z nieba, ale czy tak wyglądała tamta puszcza? Czasem wydaje mi się, że to zdziczały park, a nie tropiki. Nie dzikie chaszcze pełne jednodniowego robactwa tylko utracony raj Rousseau.
Medytacje dla neurotyków
- Medytacje... Ma się od nich tylko ból tyłka - mówi Luc z irytacją. Sam siedzi kołkiem w aśramie kilkadziesiąt kilometrów stąd, ale jego zapał ma swoje granice.