W którym kraju Europy kandydat na głowę państwa musi zdać taki egzamin? W jakim państwie musi objechać cały kraj, odbyć setki wieców i wygrać kilkadziesiąt głosowań, by móc w ogóle ubiegać się o najwyższy urząd w państwie? W żadnym, bo europejska demokracja wciąż chroni klasy polityczne przed wolą szeregowych obywateli, a partyjne establishmenty przed konkurencją ze strony naturalnych przywódców. Może dlatego europejska polityka cierpi dziś na deficyt przywództwa i rozpad partii, a amerykańska kwitnie nawet po ośmioletnich rządach George’a Busha.
Popularność Baracka Obamy w Europie to coś więcej niż zauroczenie „czarnym Kennedym”. Czarny wygrał prawybory z białą, trybun ludowy z kandydatką establishmentu, skazany na porażkę outsider z murowanym zwycięzcą – dla Europejczyka to wszystko jest jeszcze bardziej niepojęte niż dla Amerykanina, a sukces Obamy podważył europejski cynizm w podejściu do demokracji. Ale podskórna nadzieja na odnowę polityki, która towarzyszy europejskiej „obamomanii”, zostanie wkrótce ostudzona. I to przez samego Obamę.
Do zdobycia niezdecydowanych, czyli potencjalnych wyborców Johna McCaina, kontrkandydata do prezydentury, nie wystarczy już orędowanie za „wielką zmianą w Waszyngtonie”. Obama będzie musiał stępić swoją retorykę walki z establishmentem, zdobyć się na odrobinę konserwatyzmu i skonkretyzować mgliste dotąd wizjonerstwo. To wszystko nie przyda mu świeżości, której zawdzięcza swój dotychczasowy sukces, ale bez tego nie zdobędzie Białego Domu. Co innego, gdyby czwartego listopada głosowali Europejczycy...