Ta chęć kontaktu z wojskiem bardzo dobrze o nim świadczy - takie przynajmniej słychać opinie. W ten sposób stara się przekonać Amerykanów, że polityka bezpieczeństwa nie jest jego słabą stroną.
Tu odjąć, tam dodać
Do Kabulu przybył wraz z delegacją antywojennie nastawionych kongresmenów. Odwiedził amerykańskie bazy wojskowe nie tylko w stolicy, ale także w Dżalalabadzie i Bagram. Zjadł również lunch z prezydentem Afganistanu Hamidem Karzajem, z którego niewiele szczegółów przedostało się do prasy. Wiadomo jednak, że w ubiegłym tygodniu w wywiadzie dla CNN Obama ostro skrytykował rząd prezydenta Karzaja za to, że "nie wychyla głowy ze swojego bunkra i nie stara się zorganizować działań rządu i państwa, systemu sprawiedliwości i sił bezpieczeństwa w sposób, który wzbudziłby u Afgańczyków zaufanie i wiarę we władze".
Afganistan stał się głównym punktem polityki zagranicznej Obamy. Senator zapowiedział więcej pomocy, ale też i więcej wojska. Jeśli wygra wybory, uczyni z Afganistanu główny front wojny z terroryzmem. "Afganistan boryka się z wieloma problemami", przyznał, "Ich głównym powodem jest jednak to, że pozwoliliśmy talibom i al-Kaidzie na odbudowanie sił, mimo że mieliśmy ich już pod kontrolą". Prezydent Bush i senator McCain powinni być świadomi tego, że wojna z terroryzmem nie toczy się i nigdy tak naprawdę nie toczyła się w Iraku, stwierdził. W ciągu 16 miesięcy obiecał więc zmniejszyć obecność sił amerykańskich w Iraku i - zamiast tego - wysłać żołnierzy do Afganistanu. Częścią proponowanej przez niego strategii będzie walka z al-Kaidą także w Pakistanie, gdzie Stany Zjednoczone będą ostrzej naciskać na rząd, by zniszczył siedliska terrorystów wzdłuż granicy z Afganistanem.
Im mniej, tym lepiej
Jest wiele dowodów na to, że wyborcy amerykańscy stawiają na Obamę za jego sprzeciw wobec wojny w Iraku. Jego decyzja sprzed pięciu lat o niepoparciu inwazji zjednała mu miliony Demokratów i niezależnych wyborców. Także zespół doradców czarnoskórego senatora to głównie przeciwnicy ataku na Irak.
Obama daje nadzieję pokojowo nastawionym wyborcom na to, że jako przyszły prezydent będzie trochę mniej przychylny poglądowi: "im więcej wojska na Bliskim Wschodzie, tym bezpieczniej".