Ukraiński kryzys nie objawił się nagle, choć wybuchł w najbardziej nieodpowiednim momencie i może Ukrainę drogo kosztować.
Już przed wakacjami parlamentarnymi w Radzie Najwyższej awantura goniła awanturę, to koalicja, to opozycja blokowały mównicę, raz nawet drzwi sali obrad zablokowano krzesłem, żeby przewodniczący nie mógł rozpocząć obrad i przeprowadzić głosowania. Wojna prezydenta Wiktora Juszczenki i premier Julii Tymoszenko była faktem, w tle pozostawały wybory prezydenckie: Julia pojawiła się jako groźny rywal Juszczenki w staraniach o reelekcję. Już wtedy spekulowano, że Tymoszenko porozumiała się z Rosją w zamian za poparcie wyborcze. Dowodów nie było, jedynie domniemania.
W sprawie kryzysu gruzińskiego Juszczenko wykazał sporą aktywność, nawet pojechał do Tbilisi. Premier Julia Tymoszenko długo zwlekała, zanim wypowiedziała się w sprawie nienaruszalności granic Gruzji.
Paradoksalnie, kaukaski kryzys niespodziewanie sprzyjał Ukrainie, bo Bruksela i amerykański prezydent znów sobie o niej przypomnieli. Poważnie zaczęto rozmawiać o otwarciu drogi do NATO oraz o europejskiej perspektywie dla Kijowa. Gwałtowny kryzys, niespodziewany zwrot Julii Tymoszenko ku dotychczasowym oponentom – Partii Regionów i komunistom – i wspólne przegłosowanie ustaw ograniczających władzę prezydenta oraz ułatwiających jego odwołanie, a wreszcie formalny rozpad koalicji demokratycznej BJuT-Nasza Ukraina-Ludowa Samoobrona – wszystko to jest głęboko rozczarowujące. A jeśli oznaczałoby także zbliżenie z Moskwą, to niesłychanie szkodliwe.
Ukrainie grożą kolejne przedterminowe wybory albo koalicja BJuT-Regiony-komuniści, która spycha prezydenta Juszczenkę na margines. Kto będzie partnerem Unii w rozmowach z Ukrainą, kto będzie takim partnerem podczas rozmów z NATO?
Co prawda polityka ukraińska jest na tyle nieprzewidywalna, że wszystko może się jeszcze zdarzyć, nawet powrót na scenę demokratycznej pomarańczowej koalicji. Ale ta zmienność nie buduje zaufania do ukraińskich polityków.