Tego lata 25-letnia Masza, pracownica firmy komputerowej, zbierała podpisy na rzecz niezależnego kandydata do parlamentu na zbliżające się wybory. Chodziła po mieszkaniach z doświadczonym działaczem opozycji około pięćdziesiątki. – Nie spodobał mi się styl jego pracy – wspomina. – Nie potrafił rozmawiać z ludźmi. Strasznie się stroszył, słysząc pytania typu: „Gdzie macie dowody, że władza fałszuje wyniki wyborów?”, co często kończyło się zamknięciem nam drzwi przed nosem. A przecież ludzie mają prawo do wątpliwości i nie należy ich przypierać do muru. Nie rozumiem takich metod.
Podczas protestów w centrum Mińska w 2006 r., w których udział wzięli przede wszystkim młodzi ludzie, lider opozycji i niezależny kandydat na prezydenta Aleksander Milinkiewicz roztrąbił narodziny nowej elity – młodej Białorusi, która będzie walczyć o demokrację. Dwa lata później opozycjoniści nadal trąbią to samo, zdając się nie zauważać, że młodzi coraz bardziej się od nich oddalają. Opozycja sromotnie przegrała bój o pokolenie dwudziestolatków, i to w dużej mierze na własne życzenie.
Masza: – Oni widzą świat w czarno-białych kolorach i potrafią tylko krytykować. Ksenia, 23 lata, dziennikarka: – Nie rozmawiam po białorusku, bo to język upolityczniony, a ja nie chcę być kojarzona z opozycją. Wieniedikt, 24 lata, student: – Białoruscy opozycjoniści powinni zmienić naród, bo z naszym im najwyraźniej nie po drodze. Między nami jest przepaść.
Przepaść między opozycją a młodymi powiększała się przez lata. Dzisiejsze dwudziestolatki były w przedszkolu, gdy pod koniec lat 80. Związek Radziecki pękał w szwach, rozrywany przez rosnące w siłę ruchy narodowe poszczególnych republik.