W ubiegłym tygodniu premier Luksemburga Jean-Claude Juncker jako pierwszy powiedział głośno to, co unijni politycy mówią sobie na ucho za zamkniętymi drzwiami: traktat z Lizbony nie wejdzie w życie przed 2010 r. Wbrew pozorom nie jest to kolejny sukces Lecha Kaczyńskiego (choć pewnie zostanie tak przedstawiony), tylko owoc pragmatyzmu, który pomógł Unii wyjść już z niejednej opresji.
Irlandczycy nadal są przeciw traktatowi, a rząd w Dublinie nie zamierza poddawać go pod kolejne samobójcze referendum. W samej Unii spadła też presja na Irlandię, bo Europa ma pilniejsze, doraźne wyzwania. Po pierwsze, recesję w strefie euro, po drugie, negocjacje nowego Porozumienia o Współpracy i Partnerstwie z Rosją, po trzecie, przyszłoroczne wybory do Parlamentu Europejskiego i ustalenie nowego składu Komisji Europejskiej. Poza tym kolejny spór wokół traktatu lizbońskiego potwierdziłby tylko obraz podzielonej Unii, jaki propaguje Rosja.
Czy zamrożenie traktatu oznacza blokadę rozszerzenia Unii? Niekoniecznie. Francusko-niemiecki szantaż w tej sprawie osłabł po części dlatego, że wynegocjowany przez Sarkozy’ego rozejm rosyjsko-gruziński zaspokoił ambicje francuskiej prezydencji. Reszta Europy zdała sobie sprawę, że jest w stanie działać bez Lizbony, a skoro tak, to może zdoła także przyjąć Chorwację. Następni i więksi kandydaci – jak Serbia, Ukraina czy Turcja – i tak nie mają szans na członkostwo przed 2010 r.