77 dni kulawego kaczora
Przejmowanie władzy przez amerykańskiego prezydenta elekta
Nowy prezydent w Białym Domu zastaje gołe ściany, opróżnione szafy i wyczyszczone twarde dyski komputerów. Odchodzący prezydent wszystko zabiera i zazwyczaj urządza wystawne muzeum lub ogromną bibliotekę, która przechowuje całą jego publiczną spuściznę. Co więcej, amerykański proces przejmowania władzy w praktyce akceptuje spoils system, dosłownie: system łupów, od łacińskiego spoliare – grabić, obdzierać ze skóry. Żadne tam brytyjskie cacanki z urzędnikami służby cywilnej, którzy pozostają na stanowiskach niezależnie od zmiany rządu. Służba cywilna niby jest, ale i tak zwycięski prezydent obsadzi swoimi ludźmi nie tylko swój rząd, ale prawie 8 tys. (!) najlepszych stanowisk w Waszyngtonie. Zaczyna się czas wielkich karier – i wielkiej przeprowadzki.
Zresztą prezydent elekt zwykle (tym razem szczególnie) pragnie się odciąć od urzędującego, który w sondażach popularności już tylko traci. Zarówno Barack Obama jak i John McCain dawali do zrozumienia, że są outsiderami; w USA zazwyczaj popłaca kampania przeciw establishmentowi waszyngtońskiemu pod hasłami zmiany i nowych porządków. W tej atmosferze mało kto ma pretensje, że kilka tysięcy wysokich rangą urzędników spakuje walizki i oczyści biurka.
Według planu
Nie ma w Ameryce brania rządu z dnia na dzień. Wybory są zawsze w pierwszy wtorek listopada, a nowa ekipa przystępuje do pracy w południe 20 stycznia następnego roku. Te – zwykle 77 – dni transition, czyli przejścia, to czas dziwny. Urzędujący prezydent nawet nie może się obrażać, że określają go mianem lame duck, kulawego kaczora, gdyż choć formalnie zachowuje wszelkie (ogromne) prerogatywy i kontakty zagraniczne, to jego polityczny kapitał topnieje szybciej niż giełda na Wall Street.