Jest jednak jedna różnica między Nepalem a Bhutanem. W Nepalu demokracja została na królu wymuszona - w Bhutanie to on postanowił ją sprezentować ludności.
W marcu tego roku Bhutańczycy po raz pierwszy poszli na wybory. Król Jigme Singhe Wangchuk, dzierżący władzę od 1972 r., dobrowolnie abdykował i oddał koronę swojemu 28-letniemu synowi. Koronacja, przeprowadzona z zachowaniem buddyjskich rytuałów, odbyła się w dniu wybranym przez buddyjskich astrologów. Nowy król, wykształcony w Oxfordzie, podpisał już pierwszą konstytucję i będzie nadzorował demokratyczne przeobrażenie Bhutanu.
Szczęście narodowe brutto
Wyobraźmy sobie narodowy park, którym rządzi książę Karol, a jego mieszkańcy mają przykaz uprawiania ziemi metodami organicznymi oraz noszenia narodowych strojów do pracy, pisze szkocki historyk i pisarz William Dalrymple. To właśnie Bhutan. Nowoczesność ogranicza się tutaj do jednego nocnego klubu i dwóch barów karaoke. Architektura niezgodna z tradycjami jest zakazana prawem, turystyka reglamentowana wizami i opłatą 200 dolarów za dzień pobytu, a oglądanie telewizji możliwe dopiero od lat 90. Król dba o mieszkańców, stawiając sobie za cel ich "narodowe szczęście brutto". Dzięki tej restrykcyjnej, ale mądrej polityce Bhutanu nie tratują hordy turystów i hipisów, starożytne tradycje pozostają w stanie nienaruszonym (w przeciwieństwie do chińskiego Tybetu), a zamiast okropnych przedmieść krytych karbowaną blachą (jak w nepalskim Katmandu czy indyjskiej Shimli) gościa witają zielone stoki i tarasy usiane malowniczymi gospodarstwami w tybetańskim stylu, na których łopoczą buddyjskie flagi modlitewne.
Ostatnio himalajskie królestwa postanowiły się zdemokratyzować. Najpierw w Nepalu król oddał tron maoistom. Teraz królestwo Bhutanu, wciśnięte między Chiny a Indie na wschodzie Himalajów, z monarchii absolutnej przekształca się w parlamentarną.
Reklama