Na pozór wszystko ich dzieli. Jezus przyszedł na świat w ubogiej rodzinie na głębokiej prowincji; jaka, po ludzku biorąc, mogła go czekać przyszłość? Książę Siddhartha, zwany też Gautamą i Siakjamunim (mędrcem z rodu Siakjów), urodził się ponad pięć wieków przed Chrystusem w rodzinie władców państewka na pograniczu Indii Północnych z Nepalem. Gdyby chciał, mógł być kolejnym władcą. Miał żonę i syna od wczesnej młodości. Ale, tak jak w Jezusie, musiał być w nim jakiś, tak byśmy dziś powiedzieli, niepokój egzystencjalny. To on sprawił, że życie zamożne, stabilne, ale skupione tylko na sobie i na własnej rodzinie, mu nie wystarczało.
Przystanek współczucie
Zło, które przyszły Budda dostrzegał wokół siebie, kazało mu szukać prawdy zdolnej uwolnić ludzi od cierpienia. Dlatego opuszcza ukradkiem pałac, porzuca rodzinę, ścina długie włosy, zdejmuje drogie szaty i klejnoty i w wieku 29 lat zaczyna radykalnie inne życie – wędrownego ascety.
Jezus w tym samym mniej więcej wieku rozpoczyna wędrówkę po Galilei. Swoją prawdę wyraził językiem zrozumiałym dla współczesnych: jestem prawdą, drogą, życiem, jestem tym, kogo zbawcze przyjście zapowiada Biblia, kto we mnie uwierzy, będzie ocalony od zniszczenia po śmierci. Budda nie użyłby takiego języka. Mówił, że jest tylko tym, który wskazuje drogę wyzwolenia, a nie samym wyzwoleniem. A wkroczyć na tę drogę może każdy, każdy może zostać Buddą.
Jest więc między oboma nauczycielami zasadnicza różnica: Budda nie uważał się za Boga ani nie odwoływał do idei Boga, bo w jego tradycji filozoficznej i religijnej ta idea nie istniała w rozumieniu zachodnim, monoteistycznym. Dlatego pierwotny buddyzm nazywamy raczej filozofią człowieka i rzeczywistości, a nie religią. Buddyzm rozwija się od ponad dwu tysięcy lat w wielu wydaniach, azjatyckich i zachodnich, nie miał nigdy centrali ani inkwizycji stojącej na straży dogmatów, za to miał od zarania praktyczne, racjonalne nastawienie, niechętne spekulacjom metafizycznym. Nie zabraniał jednak szerokim rzeszom czcić Buddy na zasadzie religijnej. Ludzie modlą się w pagodach do Buddy jak chrześcijanie w kościołach do Boga. Mnisi buddyjscy bez większych trudności są w stanie porozumieć się z chrześcijańskimi w sprawach życia w wyrzeczeniu i kontemplacji.
To nie przypadek, że benedyktyni tak bardzo interesują się buddyjską medytacją i goszczą u siebie dalajlamę i innych przedstawicieli duchowości orientalnej. Wielki dwudziestowieczny filozof katolicki Romano Guardini dobrze wyczuł tę frapującą bliskość mimo wszelkich różnic. Pisał: Jednego tylko człowieka można by próbować zestawiać z Chrystusem – Buddę. Człowiek ten to wielka tajemnica. Jest wolny, ale nie wolnością Jezusa Chrystusa. Tego, co rozumie on przez Najwyższe Przebudzenie, nikt jeszcze nie zrozumiał ze stanowiska chrześcijańskiego. Nie zrozumiał może dlatego, że dopiero w naszych czasach zmienia się podejście do zagadki wielości religii. Dawniej widziano w tej wielości raczej zagrożenie niż zachętę do wzajemnego poznania się. Chrześcijaństwo uważało się za jedyną prawdziwą religię i patrzyło z góry na inne. Buddyzm uznano za postawę pesymizmu i bierności, wypraną z autentycznych wartości etycznych i duchowych.
Kościelni krytycy buddyzmu nie dostrzegali lub pomijali milczeniem zbieżności nauk i postawy Jezusa i Buddy – przede wszystkim właśnie etycznej. Jeśli spojrzeć na nich obu okiem współczesnym, bez uprzedzeń, wydają się niemal duchowymi braćmi, a ich przesłania dopełniają się jak skrzydła jednego okna na świat ludzkich wartości.
Tak widziane chrześcijaństwo to prawa osoby ludzkiej, ekumenizm, dialog międzyreligijny, budowana na miłości bliźniego pomoc humanitarna, natomiast buddyzm to swoboda duchowych poszukiwań, świadomość ekologiczna, wspólnota wszystkich istot żyjących, a nie tylko ludzi, odrzucenie przemocy jako zasady stosunków między jednostkami i narodami. W sumie – nie najgorszy program na ciężkie, kryzysowe czasy.
Przystanek kuszenie
Podobnie jak Jezus, Budda lubił się spotykać i rozmawiać nie tylko z wędrującymi wraz z nim uczniami, lecz także ze zwykłymi ludźmi, pod gołym niebem. Na ścieżce ascezy nie znalazł jednak tego, czego szukał i co kazało mu wyrzec się normalnego życia. Skrajnie wyczerpany umartwianiem się, opuszczony przez kilku ascetów, którzy mu wcześniej towarzyszyli, przyszły Budda skrzyżował nogi w pozycji lotosu pod świętym drzewem figowym w miejscowości Gaja (Bodhagaya) w ówczesnym północnym królestwie Magadhy, po którym wędrował, szukając, na razie bezskutecznie, duchowego oświecenia. Pogrążył się w medytacji na 49 dni i nocy.
To kluczowy moment. (Pamiętamy 40 dni Jezusa na pustyni). 35-letni Gautama doznaje w efekcie oświecenia, bodhi, staje się Buddą, przebudzonym ze snu pozorów i złudzeń, mistrzem i nauczycielem prawdziwej wolności. Odkrywa, że droga do owej wolności jest drogą między skrajnościami, drogą środka, odrzucającą zarówno udręki ascezy, jak i hedonistyczne używanie życia. Obie te zabójcze skrajności są wynikiem fałszywego podejścia do rzeczywistości.
Ale oświecenie nie przyszło bez walki. Gautama jest kuszony, by wstał spod rozłożystego figowca i przerwał medytację. Mara, indyjski szatan, bombarduje go złymi wieściami, podsuwa erotyczne wizje, napuszcza żywioły przyrody. Mara żąda dowodów, że Gautama nie jest szarlatanem, że nie szuka tylko rozgłosu. Lecz tak jak Jezus na pustyni, Gautama nie ulega kusicielowi. A świadczy za nim Ziemia, której Gautama dotknął dłonią atakowany przez Marę. – Ja jestem jego świadkiem – odzywa się Ziemia głosem gromu. Uderzająco podobną scenę znajdujemy w Ewangelii: – Tyś jest mój Syn umiłowany – odzywa się niebo na widok Jezusa wychodzącego z Jordanu, gdzie przyjął chrzest od Jana. I tak Koło Dharmy, powszechnego prawa życia i śmierci, poszło w ruch. Odtąd Budda będzie głosił cztery prawdy o cierpieniu i wyzwoleniu od cierpienia ludziom wszystkich stanów w kotlinie Gangesu, aż do śmierci w 80 roku życia.
W XIX w. – kiedy zaczęto się na Zachodzie interesować buddyzmem, nie żeby go zwalczać, lecz poznać – przypomniano, że kontakty między chrześcijaństwem i buddyzmem istniały już w starożytności – imię Buddy wymienia już Klemens Aleksandryjski.
W średniowieczu wielką popularność zdobyła legenda o Barlaamie i Jozafacie (Joazafie). Ten Jozafat to zniekształcone imię bodhisattva, oznaczające Buddę. Królewicz Jozafat nawraca się, wbrew woli ojca, na chrześcijaństwo pod wpływem pustelnika Barlaama. Po objęciu tronu ustanawia nową religię w swym królestwie, a kiedy się ugruntowała, abdykuje i sam zaczyna pełne umartwień życie pustelnika. Bohaterów tej legendy – a więc i Buddę! – uznano w XVI w. za świętych; Kościół wspominał ich 27 listopada. Legenda poszła w końcu w zapomnienie. Choć ochrzciła Buddę, co naturalnie nie musi się podobać buddystom, pokazuje, że Orient przyciągał uwagę świata chrześcijańskiego. Co gorliwsi orędownicy zbliżenia z buddyzmem spekulowali nawet, że Jezus, nim zaczął swą misję publiczną, wyprawił się do Indii i zgłębiał tam jej duchowe tajemnice (na co nie ma historycznych dowodów).
Na Zachodzie jednak, często nawet w naszych czasach, powtarza się krzywdzące stereotypy, przedstawiające buddyzm jako odwrócenie się od świata i historii, obojętność na innych, skupienie się wyłącznie na swoim oświeceniu i wyzwoleniu. W takim wypaczonym ujęciu buddyści wychodzą na egoistów, za to chrześcijanie na altruistów, a buddyzm – na pseudoreligię pyszałków wierzących, że mogą o własnych siłach, bez pomocy Boga i Kościoła, dostąpić zbawienia. Podobnie niesprawiedliwe sądy można też spotkać o chrześcijaństwie po stronie buddyjskiej. I chrześcijaństwo, i buddyzm mają swych fundamentalistów i fanatyków.
Na dodatek, po rozpadzie systemu kolonialnego, wielu Azjatom wydawało się, że ich kraje muszą się odwrócić od Zachodu (a więc i chrześcijaństwa), a oprzeć albo na buddyzmie, albo na adaptowanym marksizmie. XIV Dalajlama był zafascynowany komunizmem. Trzeba jednak pamiętać, jak bezmierna była azjatycka nędza i zacofanie, w tym w Tybecie i Chinach.
Przystanek sprawiedliwość
A przecież i buddyzm, i chrześcijaństwo u swych narodzin były ruchami reform społecznych. Miały tchnąć nowe życie w kostniejące systemy społeczno-religijne, w jakich się rozwijały. Jezus reformował religię żydowską, Budda – religię kapłanów braminów. Do obu ciągnęli ludzie z klas niższych; obaj byli zwalczani przez polityczno-religijny establishment, który widział w nich konkurentów do rządu dusz.
Obaj wędrowni nauczyciele rozbudzali nadzieję na podniesienie z dna słabych i pogardzanych. Historia tak się potoczyła, że buddyzm rozszedł się ze swej północno-indyjskiej kolebki na cały świat, a w samych Indiach jest dziś wyznawany przez niewielką mniejszość. Podobnie ułożyły się losy chrześcijaństwa, które zostało wyparte z Ziemi Świętej, gdzie powstało. I tak jak przed wiekami, przyciąga tam głównie społecznie słabszych, czyli Palestyńczyków.
A we współczesnych Indiach do buddyzmu garnęli się tamtejsi wykluczeni, tzw. niedotykalni, ludzie z najniższych kast społecznych. Ale też ludzie wykształceni, a nieakceptujący waśni islamu z hinduizmem czy wojującego nacjonalizmu i ksenofobii hinduistycznych fanatyków, o których znów, niestety, słyszymy przy okazji prześladowań indyjskich chrześcijan w stanie Orisa.
Ceniony na Zachodzie indyjski pisarz Pankraj Mishra (rocznik 1969) wyznaje, że porywa go to nastawienie buddyzmu na niesienie pomocy ludziom niemogącym się odnaleźć w swoich czasach, bo stracili oparcie w dawnej wierze i dawnej wspólnocie. To przecież niezwykle aktualne w naszej ponowoczesnej epoce, kiedy tradycyjne sztywne pojęcie tożsamości przeżywa kryzys.
Budda już 2,5 tys. lat temu pokazał, że podlegamy cierpieniom, bo żyjemy w fałszywych wyobrażeniach o sobie i świecie. Ale pokazał też, jak możemy się od tych wyobrażeń uwolnić, poznając mechanizm naszych uzależnień. Jednak Budda, według pisarza Mishry, to nie tylko radykalny psycholog i psychoterapeuta, lecz także nasz współczesny. Przestrzega przed ideologiami, które chcą nas zredukować do roli ołowianych żołnierzyków, walczących i umierających za taką czy inną świętą sprawę.
Część współczesnych chrześcijan powie coś podobnego o Jezusie. Jego Ewangelia jest także drogą do wyzwolenia duchowego i społecznego. Chrześcijaństwo ma ciemne karty historii, ale ma też ogromne zasługi w budowaniu bardziej sprawiedliwego, bardziej otwartego systemu społecznego.
U progu XXI w. twarzami chrześcijaństwa i buddyzmu są w mediach Benedykt XVI i XIV Dalajlama. Żadna inna globalna religia nie ma tak rozpoznawalnych i tak słuchanych (także krytycznie) przywódców. Buddyści i chrześcijanie wcale nie muszą wyciągać z tego wniosku, że mają się jednoczyć. Wielu z nich wręcz sobie tego nie życzy. Czują się dobrze w swych tradycyjnych duchowych tożsamościach. Dalajlama zachęca zresztą, by nie porzucać pochopnie tradycji, w której się wychowało. Zasłynął jednak słowami, że jeśli Bóg jest miłością, to i on, religijny przywódca buddyzmu tybetańskiego, wierzy w Boga. A na spotkanie w Indiach z chrześcijanami uprawiającymi medytację przyniósł malowidło przedstawiające Boże Narodzenie widziane oczami artysty Tybetańczyka: wół przypominał jaka, anioł zaś – bodhisattvę. Spotkanie zorganizowano w miejscu tzw. przebudzenia Buddy.
Przystanek wolność
Gest Dalajlamy oznaczał nie tylko to, że przebudzenie Buddy jest tak ważne dla buddystów jak Boże Narodzenie dla chrześcijan. Oznaczał także, że buddyzmowi łatwiej niż chrześcijaństwu przestawić się na język innych religii, bo dostrzega, że jest to język symboliczny, a nie najgłębsza treść doświadczenia duchowego. Dlatego buddystów mniej szokuje wyznanie słynnego współczesnego buddyjskiego mnicha z Wietnamu Thich Nhat Hahna, że dzielił Eucharystię z mnichem chrześcijaninem z USA. „Niektórzy buddyści byli wstrząśnięci – pisze w książce „Żywy Budda, Żywy Jezus” – wielu chrześcijan wyglądało na naprawdę przerażonych. Dla mnie życie to życie religijne. Nie widzę żadnego powodu, by spędzać całe życie, smakując tylko jeden gatunek owoców. My, istoty ludzkie, możemy być karmieni najlepszymi wartościami wielu tradycji” (przeł. Robert Bartołd).
Wśród chrześcijan też znajdziemy takich duchowych harcowników, badających, jak daleko można posunąć się w dialogu z buddyzmem. Wciąż chyba najbardziej znany jest przykład amerykańskiego trapisty, pisarza i poety Tomasza Mertona (zm. 1968 r.). Podkreślał on, że buddyzm zabiega o wolność i niezależność człowieka od sił, które blokują mu dostęp do jego własnych zasobów ducha i psychiki.
Ale im wyżej, tym sytuacja jest bardziej skomplikowana. Choć Jana Pawła II i XIV Dalajlamę łączyła głębsza duchowa znajomość, papież Wojtyła wywołał protesty buddystów wypowiedziami, że buddyzm jest ateistyczny (co brzmi dla wielu negatywnie), a chodzi w nim przede wszystkim o to, by „zobojętnieć na świat, który jest źródłem zła”. Kardynałowi Ratzingerowi zapamiętano z kolei, że nazwał zainteresowanie buddyzmem onanizmem umysłowym. I powtarzał, że dla katolicyzmu buddyzm jest większym zagrożeniem niż komunizm. Pytany o ocenę tych wypowiedzi, Dalajlama uznał je za smutny dowód niezrozumienia buddyzmu. Pochwalił za to postawę kardynała Arinze, wieloletniego watykańskiego ministra dialogu międzyreligijnego, który określił buddyzm i chrześcijaństwo jako wspólnoty przebaczenia i współczucia.
W przewidywalnej przyszłości wspólnoty Buddy i Jezusa będą szły swoimi drogami. Jakaś sztuczna religia na bazie Ewangelii i Dharmy nie ma sensu. Zwłaszcza że większość buddystów i chrześcijan uważa, że ich wiara jest najlepsza. Dziś najwięcej, czego można oczekiwać, to postawa taka jak amerykańskiego Żyda, specjalisty od dialogu religii, prof. Harolda Kasimowa: „Czerpiąc z własnego doświadczenia spotkania z buddyzmem, muszę powiedzieć, że buddyzm wzbogacił moje rozumienie judaizmu i nauczył mnie bardziej cenić tradycję, w której wyrosłem. Choć potrafię głęboko pogrążyć się w buddyjskiej medytacji, to i tak przeżycie to zdecydowanie różni się od tego, czego doświadczam podczas nabożeństwa Jom Kippur. Kocham rodziców wielu z moich przyjaciół, ale nie są to moi rodzice. Wszystkie tradycje wydały licznych świętych, lecz nie wszyscy święci są tacy sami”.
Oto dzisiejsza poprawność religijna: istnieje wiele dróg do prawdy i zbawienia, ale ja czuję się zespolony z moją, a tamte szanuję.
Lecz czasy się zmieniają. Nie wiemy, czy za sto lub dwieście lat potrzeby i oczekiwania duchowe człowieka nie zmienią się tak bardzo, że credo Kasimowa już nie wystarczy. Wtedy może się pojawić coś zupełnie nowego – równie niespodzianie i rewolucyjnie, jak pojawili się w swoim czasie ci dwaj najwięksi dotąd wędrowcy egzystencjalnej prawdy o człowieku.