Bohaterka „My Bollywood Bride", bollywoodzkiej produkcji z 2007 r. postawiona zostaje przed wyborem: wyjść za mąż za bogatego producenta hollywoodzkiego albo pójść za głosem serca i sprzeciwić się rodzinie. Ostatecznie wybiera przystojnego Alexa z Kalifornii. Podczas ślubu Alex nosi turban, a panna młoda biały welon. Miłość zwycięża kulturowe podziały i anachroniczne tradycje. Ich małżeństwo ma być fuzją Wschodu z Zachodem.
Ale czy filmowy „szczęśliwy mariaż Wschodu z Zachodem" mówi prawdę o współczesnych Indiach? Krytycy filmowi najczęściej zbywają wartość poznawczą bombajskiego kina: fabuły są zawsze ckliwe, przewidywalne i oderwane od rzeczywistości. Jeśli ktoś chce się dowiedzieć czegokolwiek o Indiach, powinien zapoznać się z neorealistycznym kinem Satyajity Raya. Są też inni, którzy przyznają, że Bollwood to fenomen, bo widownia z jakichś powodów te sztampowe, choć rzeczywiście rozrywkowe, filmy uwielbia. Są wreszcie zagorzali wielbiciele, którzy w Bollywood widzą wcielenie ducha Indii. „Kiczowate, nielogiczne, sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, te filmy uczyniły mnie kim jestem", wyznaje Suketu Mehta, autor nominowanej do nagrody Pullitzera książki „Maximum City: Bombay Lost and Found". „To one ukształtowały moje taktyki miłosne, podejście do religii i starszych". Dość szokujące wyznanie z ust indyjskiego intelektualisty.
Mehta twierdzi, że to nie efekty specjalne, nie międzygwiezdne statki kosmiczne, ani sceny heroicznej walki „jednego ze wszystkimi" zadecydowały o powodzeniu bollywoodzkich filmów. Sednem hinduskiego filmu są piosenki. Każdy bollywoodzki film to musical: zawiera od pięciu do czternastu piosenek, które często poprzedzają film w promocji i decydują o jego powodzeniu.