Niemcy wraz z Francją były przez członków UE długo uważane za „konie pociągowe Europy”. Tyle że kiedy Paryż wpadał w fazy egoistycznego rozbrykania, Berlin cierpliwie dalej ciągnął europejski wózek.
Dla Niemiec, naznaczonych stygmatem wojny, rodząca się w 1958 r. Europejska Wspólnota Gospodarcza była swoistą czapką-niewidką. „Jestem przede wszystkim Europejczykiem, potem Westfalczykiem, a dopiero później Niemcem” – mawiano w latach 70. Potem, by uspokoić Europę po zjednoczeniu kraju, Niemcy zrezygnowały na rzecz euro nawet z głównego amuletu swej narodowej dumy – z D-Marki. Co nie przeszkadzało im wycisnąć z Brukseli subwencji dla byłej NRD, które dla wchodzących kilkanaście lat później do UE bratnich krajów były już nierealne. Politykę narodowych interesów Republika Federalna prowadziła – jak to Niemcom wytknął Timothy Garton Ash – „w imieniu Europy”. Jednak była to nadal polityka europejska.
Gerhard Schröder zmienił ton, akcentował politykę niemieckich interesów i narzekał, że Bruksela „przepala niemieckie pieniądze”, ale jak trzeba było, to podrzucił w 2002 r. Leszkowi Millerowi miliard euro na polskie rolnictwo. Również Angela Merkel sięgała w 2006 r. i 2007 r. głębiej do niemieckich portfeli, by ratować europejski budżet.
Jednak w czasie obecnego kryzysu finansowego prasa niemiecka i europejska nie zostawiły na pani kanclerz suchej nitki.
„Sarkozy kręci na lodzie piruety, podczas gdy Merkel pełza na czworakach” – irytował się „Spiegel”. Analitycy zapowiadają największą recesję od 1945 r.