„Zostałam zaproszona na wieczorny piknik w parku Mellat. Było nas 9 dorosłych, trzech nastolatków i grupa dzieci. Usiedliśmy pod drzewem na przyniesionych dywanach. Wszyscy wyciągnęli kanapki, owoce i butelki z alkoholem zamiast Coli. »Pijecie w miejscu publicznym i nie boicie się policji moralnej?!«". Shaya Nourai, która spędziła w Teheranie kilka tygodni w ramach badań nad „międzykulturową konsumpcją", odkryła, że Irańczycy coraz bardziej otwarcie łamią zakazy islamskiej republiki.
Iran zaskakuje zachodnich gości swobodą obyczajową. „Tapirowane włosy wystające spod chustki, okulary w stylu Paris Hilton, kompletnie niepraktyczne buty, długie paznokcie, obcisłe spodnie, krótkie płaszcze i mocny makijaż" - tak ubierają się dzisiaj Iranki, co zaczyna martwić amerykańskie feministki. Zakochani świętują walentynki niemal jak w Europie: sklepy sprzedają czerwone gadżety, na ulicach pary trzymają się za ręce, zapełniają się kawiarnie. Kilka lat temu - nie do pomyślenia. Rząd początkowo potępiał importowane święto, ale w 2004 r. niektórzy politycy zrobili zaskakującą woltę i po raz pierwszy użyli walentynek w kampanii wybiorczej, po to, by przyciągnąć głosy młodzieży.
Na ulicy handlowej Suhrawardi w Teheranie można tu kupić wszystko: od taniej porcelany po włoski design w kosmicznych cenach, odnotowuje Nasrin Alavi, autorka książki „We are Iran". Tu spotyka się Wschód z Zachodem, oczywiście pół-legalnie. Szara strefa kwitnie.
30 lat po rewolucji Ajatollah Chomeini nadal spogląda na Irańczyków z ulicznych billboardów i banknotów w każdej kieszeni. Ale dwie trzecie 70-milionowego narodu ma mniej niż 30 lat i nie pamięta obalenia szacha. Co ich gryzie? Nadal rewolucja?
Reklama