Odwołanie czeskiego rządu w środku prezydencji w UE to kolejne zwycięstwo prezydenta Czech Vaclava Klausa. Ten ostentacyjny krytyk Brukseli kolejny raz skupia na sobie uwagę europejskiej opinii publicznej i zręcznie wykorzystuje to do budowania własnej pozycji politycznej - tym razem już nie na scenie czeskiej, ale europejskiej.
Rząd dostał votum nieufności, bo rozkładowi uległa krucha koalicja, która i tak miała bardzo małą przewagę w parlamencie nad opozycją. Opozycja zapowiadała votum od dawna. Dla czeskiej opinii publicznej przełomem były jednak odwiedziny prawicowego prezydenta Klausa na kongresie opozycyjnej socjaldemokracji, które potraktowano jako gest wsparcia dla socjaldemokratów. Klaus w dodatku wygłosił na zjeździe kilka kwaśnych uwag o rządzie Topolanka. Komentatorzy odebrali to jak sygnał do ataku. W tej atmosferze rząd głosowanie przegrał.
Przez najbliższe miesiące krajem rządzić więc będzie pełna zawiłości konstytucja (przewiduje ona w takiej sytuacji trzy kolejne próby tworzenia nowego rządu według różnych procedur) oraz prezydent Klaus. To on bowiem po przyjęciu oficjalnej dymisji od Topolanka (premier musi to zrobić w ciągu 30 dni) wyznacza następnego premiera, który będzie próbował stworzyć następny gabinet.
Pozycja prezydenta - w normalnych warunkach reprezentacyjna - uległa więc raptownemu wzmocnieniu. Nie sposób przewidzieć nawet, czy teka premiera zostanie powierzona zgodnie z tradycją szefowi największego klubu parlamentarnego - czyli znowu Topolankowi, choćby po to, aby mógł rządzić do końca czeskiej prezydencji w połowie tego roku.
Wiadomo natomiast, że wynik ten grzebie na długo (jeśli nie na dobre) Traktat Lizboński. W Czechach podpisać nie chce go Klaus, opór jest też w Senacie. Jeszcze niedawno zwolennicy liczyli na to, że premier przekona swoich partyjnych kolegów z Senatu do zagłosowania ZA.