Uczestnicy londyńskiego szczytu G20 (2 kwietnia br.) będą mieli pełne ręce roboty i na pewno nie zadowolą wszystkich. W końcu mamy najgorszą recesję od ponad 60 lat i rządy czeka niełatwe zadanie walki z nią przy użyciu bodźców fiskalnych i monetarnych. Muszą też podjąć skoordynowaną próbę naprawienia światowego systemu finansowego i reformy uregulowań rynkowych. Niestety na samym końcu listy spraw do załatwienia znalazła się pomoc dla krajów biednych, które w wyniku wyschnięcia kredytów, kurczenia się eksportu i spadku cen surowców płacą najwyższą cenę za kryzys wyhodowany przez swoich bogatych sąsiadów. Przed szczytem stoi też konieczność podjęcia decyzji w sprawie Międzynarodowego Funduszu Walutowego: jaką ilością pieniędzy ma dysponować i jaka będzie jego rola w najbliższych latach. Administracja Baracka Obamy przeznaczyła dla MFW 100 mld dolarów w nadziei, że gdy inni się dorzucą, pozwoli to zebrać łącznie pół biliona dolarów. Unia Europejska proponuje 75 mld euro.
Ratować - ale jak?
Nowy porządek ekonomiczny świata nie powstanie w ciągu jednego dnia, ale czwartkowy szczyt może przyczynić się do wyznaczenia nowego kierunku i ram przyszłych reform. Spadek produkcji przemysłowej w wielu krajach w ciągu ostatnich miesięcy popchnął rządy do daleko idących interwencji: nacjonalizacji banków, cięcia stóp procentowych, zwiększania podaży pieniądza poprzez cięcia podatkowe, wykupu złych długów. Wszystkie te działania prowadzą do zwiększenia deficytów budżetowych - w przypadku Stanów Zjednoczonych do 12 proc. PKB, a w przypadku Wielkiej Brytanii do ponad dziewięciu procent PKB. Inne kraje są w podobnym położeniu.
Tego typu działania antykryzysowe, choć niezbędne, prowadzą do obaw, że coraz częściej państwowe decyzje zastępują wolny rynek.