Może iść z żoną za rękę do mównicy. Głosić o świecie bez broni nuklearnej. Strofować despotię północnokoreańską, a wabić do stołu rozmów despotię irańską. Zachęcać do nowego porządku światowego, a wzywać do doładowania bilionem dolarów jeden z filarów porządku, który ponoć właśnie umarł w niesławie. Milczeć o kosztach wojny w Iraku, a namawiać Zachód do rozkręcania wojny w Afganistanie.
Nowy prezydent amerykański jest wciąż beniaminkiem świata. Tak jakby demonstranci nie słyszeli lub nie chcieli słyszeć, że orędzie Obamy, jakie przyniósł na szczyty w Europie, kontynuuje zasadnicze cele polityki amerykańskiej z epoki Busha. Nawet sprawa tarczy antyrakietowej nie została odłożona na półkę, a tylko przepakowana (ku zadowoleniu Polski i Czech). Podobnie ze stosunkami z Rosją. O Ukrainie i Gruzji w NATO ani słowa, ale to już za rządów Busha syna Waszyngton zaczął mówić do Moskwy językiem ugody i współpracy. McCain się nie zorientował, mówił dalej twardo i przegrał. Obama zrozumiał, że trzeba nie twardo, lecz mądrze i wygrał. I tak trzyma.
Nowa ekipa, w której demokraci współpracują z republikanami, ostrożnie i konsekwentnie odchodzi od politycznego "machoizmu", lecz nie porzuca idei amerykańskiego przywództwa w skali globu. Jak na razie, ten wizerunkowy lifting wydaje się działać. Obama umie tak odpowiedzieć na oczekiwania "zmiany paradygmatu", że protestujący w Londynie czy Strasburgu jego samego na celownik nie biorą. Panuje osobliwa schizofrenia: Obama jest w porządku, za to w czambuł potępiany jest system, który prezydent USA przecież reprezentuje i który będzie podtrzymywał jako globalny lider. Podobny paradoks widzieliśmy już, kiedy na scenę światową weszli prezydenci Kennedy, Carter czy Clinton.