Na biurowcach wzdłuż Pennsylvania Avenue wciąż wiszą powitalne transparenty. Pod Białym Domem podekscytowani turyści wypatrują w oknach Pierwszej Rodziny, a witryny sklepowe w centrum Waszyngtonu uginają się od prezydenckiej propagandy. Barack Obama jest wszędzie: na kubkach, szalikach, magnesach na lodówki i pudełkach miętusów, w złotych ramach, szklanych kulach i świetlistych aureolach. W każdej księgarni leży na wystawie kilkanaście książek o prezydencie, na stoiskach z prasą specjalne wydania gazet z dnia inauguracji.
George’a Busha nie ma i nigdy nie było. Jedyny ślad po poprzedniku Obamy to wysyp spóźnionych książek o fiasku wojny w Iraku i źródłach kryzysu finansowego, ale bohater tych wydarzeń pozostaje dziwnie nieobecny. Ameryka nie rozlicza swoich przywódców w sądach, ale w sposób bezwzględny wymierza najsurowszą karę, jaka może spotkać polityka: skazuje na zapomnienie, banicję ze świadomości zbiorowej. Dziś trudno sobie wyobrazić, by Bush mógł z niej kiedykolwiek powrócić, funkcjonować w życiu publicznym jak Bill Clinton.
100 dni po inauguracji Waszyngton wciąż zachwyca się Obamą. Spin doktorzy podziwiają jego talent do uwodzenia wyborców, lobbystów fascynuje wprawa, z jaką przekłada dźwignie władzy w stolicy, dziennikarze są zauroczeni jego osobowością i stopniem kontroli, jaką sprawuje nad przekazem medialnym. Sam Obama, choć od trzech miesięcy mieszka pod najbardziej prestiżowym adresem w mieście, wciąż jest tutaj kimś nowym i ostrożnie zaznacza swoją obecność. Wie, że nie może zostać waszyngtończykiem, jeśli chce wygrać następne wybory.
Nietykalny prezydent
Wśród zwolenników otacza go kult nieporównywalny z niczym, czego może doświadczyć europejski polityk. Dla nich Obama jest nietykalny, na najmniejszą krytykę pod jego adresem odpowiadają gwałtowną obroną.