Prowadzący spotkanie publicysta „Polityki" Jacek Żakowski zaczął spotkanie dość przewrotnie, pytając Rexa Weylera („mityczną postać" jednej z najważniejszych organizacji ostatnich kilkudziesięciu lat), czy Greenpeace w ogóle jest potrzebny? Żakowski wyjaśniał, że kiedy 40 lat temu organizacja zaczynała swoją działalność ekologia była czymś ekscentrycznym i ekstrawaganckim, przenoszenie żab przez drogę wywoływało rozbawienie, a akcje przeciwko próbom nuklearnym wydawały się nadmiernie histeryczne. Teraz to, o co od początku zabiegała organizacja, weszło do głównego nurtu światowej polityki, a językiem ekologii mówią dziś Obama, Al Gore, Schwarzenegger, Sarkozy. Jaki więc jest sens istnienia Greenpeace, skoro odniósł tak piorunujący sukces?
Pytanie rozbawiło gościa: - No to może wykonaliśmy naszą robotę - zażartował Weyler, wyglądający na kogoś, kto dopiero zszedł ze statku oprotestowującego polowanie na wieloryby: burza siwych loków, wąs, zielona koszulka firmowa, swada w głosie. - Problemem jest jednak to, że ci politycy rzeczywiście mówią, ale nie widzimy ich działań - mówi.
Choć spotkania i uściski dłoni na całym świecie oraz same akcje organizacji ekologicznej, przyniosły rezultaty (m.in. wprowadzenie zakazów przeprowadzania prób nuklearnych), to wciąż docierają sygnały o naruszeniach prawa. Jak choćby ostatnio z Morza Śródziemnego, gdzie znaleziono zatopiony statek z toksycznymi odpadami.
Tostery i fajni faceci
Jak więc miałby wyglądać świat marzeń według Weylera? Marzy mu się powrót do tego, co jest naprawdę ważne (przyjaciele, rodzina, własna twórczość, intelektualne dyskusje, zabawy z dziećmi), hołubi „skromne" życie, w którym człowieka nie napędza to, by mieć coraz więcej. Weyler zżyma się więc na konsumpcję marnotrawstwa (ludzie powinni wręcz dzielić się nadwyżkami dobrobytu): - Kiedy moja mama umierała wciąż miała ten sam toster, który dostała w dniu ślubu.