Stosunek Amerykanów do polityki jest nie tylko nierealistyczny, ale także pełen paradoksów i wewnętrznych sprzeczności. Dobrze to widać na przykładzie prezydentury. W powszechnym przekonaniu prezydent jest postacią niemal wszechmocną, władną rozwiązać każdy problem. Tymczasem główną siłą, jaką naprawdę dysponuje, jest możliwość przekonywania innych – zwłaszcza Kongresu – do tego, żeby zrobili to, na czym mu zależy. „Jedyna potęga, którą dysponuję, to możliwość użycia broni nuklearnej – i tego jedynego właśnie nie mogę zrobić”, zauważył kiedyś przytomnie prezydent Lyndon Johnson. Oczekiwania wobec prezydenta wciąż jednak rosną, a jego możliwości pozostają te same, jeśli nie są wręcz mniejsze, zwłaszcza w sytuacji permanentnej kontroli ze strony 24-godzinnych mediów.
„Waszyngton to bagno” – podobne stwierdzenia muszą pojawić się właściwie w każdym okołopolitycznym filmie. Odzwierciedlają one powszechne przekonanie, że polityka sama w sobie jest brudna, nieuczciwa, a porządni ludzie powinni trzymać się od niej z daleka. „Nie ma żadnej rdzennie amerykańskiej klasy przestępczej z wyjątkiem Kongresu” – mówił już Mark Twain i w tej kwestii niewiele się od jego czasów zmieniło.
Ale z wiary Amerykanów w Amerykę wypływa wiara w możliwość odkupienia, naprawy, nowego początku; przekonanie, że uczciwa, moralna jednostka, kierująca się patriotyzmem i troską o zwykłych ludzi, może dokonać prawdziwych zmian. Jest to fundament amerykańskich narracji, który doskonale sprawdza się nie tylko w westernach, ale też w filmach o polityce.
Hollywoodzki idealizm
Ów idealistyczny wzorzec Hollywood ukształtował w latach 20. i 30. XX w. Prawdziwy książę na białym koniu, który przywraca ład w skorumpowanym Waszyngtonie, pojawił się w 1939 r.