Janusz Wróblewski: – Trudno o bardziej pesymistyczny film niż „Koń turyński”, w którym następuje opis sześciu dni agonii świata. Nie uważa pan, że kino, zamiast nihilizmu, powinno jednak wnosić jakąś nadzieję?
Béla Tarr: – A proszę mi powiedzieć: kiedy zapalają się światła po projekcji, widzowie czują się lepiej czy gorzej?
Ja byłem zdruzgotany.
Większość jest wzmocniona, czuje się podbudowana.
„Koń turyński” mówi o śmierci Boga…
Raczej o nieobecności, o braku Boga.
Nietzsche, głosząc śmierć Boga, popadł w szaleństwo. A pan, odwołując się do jego historii, zapowiada definitywne wycofanie się z reżyserowania. Czy to znaczy, że najlepszą odpowiedzią na brak Boga jest milczenie?
Zaraz, zaraz, po kolei. Był 1889 r. Nietzsche rzeczywiście powiedział, że Bóg umarł. Miejsce Boga zajął w jego filozofii człowiek. Potem mamy pamiętną scenę objęcia szyi konia, okładanego batem przez woźnicę, i płaczu filozofa na placu w Turynie, po której wybucha choroba psychiczna Nietzschego. To przełom. Wcześniej autor „Tako rzecze Zaratustra” nie przejmował się cierpieniem zwierząt. Wiemy, co się działo później. Aż do śmierci Nietzsche już się nie odezwał i niczego więcej nie napisał. A co się stało z koniem? Tego nie wiadomo. Mój film rozpoczyna się planszą z opisem turyńskiego przypadku Nietzschego. Dalej jest fikcją opisującą hipotetyczny los konia. Pomijając tragizm dziejących się tu wydarzeń, „Koń turyński” daje świadectwo wewnętrznego bólu.
Pana?