Janusz Wróblewski: – 3D kojarzy się z superwidowiskami i animacją. Nie ma najlepszej opinii wśród twórców kina artystycznego. Pan jednak w „Hugo i jego wynalazku” to wyzwanie podjął. Dlaczego?
Martin Scorsese: – Gdy wynaleziono kolor, też wydawało się, że nie pasuje do niektórych gatunków. Barwne obrazy najlepiej sprawdzały się w musicalach, komediach, westernach. Ale widzowie się przyzwyczaili i nikt nie myśli dziś o powrocie czarno-białej taśmy. Postrzegamy świat wielowymiarowo. Kino stara się to naśladować. Dlatego 3D wygrywa. Oczywiście trzeba się nauczyć posługiwać nową technologią. Opanować narzędzie. Zbliżenie twarzy aktora, a zwłaszcza jego oczy w przestrzeni wyglądają inaczej niż pokazywane płasko. Nie można przystępować do realizacji nie wiedząc tego.
W „Hugo” przywołuje pan czasy pionierów kina i spontanicznych reakcji na pierwsze ruchome obrazy. Dennis Lehane, scenarzysta „Wyspy tajemnic”, uważa, że tylko znawca kina mógł ten film wyreżyserować. Pan się zgadza z jego opinią?
W tej fantazji na temat smutnego dzieciństwa chłopca sieroty, który dzięki magicznej sile kina zyskuje przyjaźń i zastępczą rodzinę, mogłem wyrazić emocje, które towarzyszyły mi przez lata zajmowania się starymi, archiwalnymi taśmami. Wielką radość sprawiło mi wskrzeszenie niewinnego świata Meliesa, Chaplina, Lloyda, braci Lumière. Do nakręcenia „Hugo” namówiła mnie moja 12-letnia córka, ale w jakimś sensie jest to film autobiograficzny i autotematyczny. Powracam w nim do czasów, gdy jako 10-letni chłopak chory na astmę przesiadywałem całymi dniami w kinie, bo nic innego lekarze nie pozwalali mi robić.