W społeczeństwie postindustrialnym coraz mniej z nas miało pracować przy fabrycznej taśmie, a coraz więcej w szeroko pojmowanych usługach, od oświaty i innowacji po sztukę i rozrywkę. W myśl teorii tędy miała wieść droga do raju. Czy wiedzie?
W ostatnich stu z górą latach to zwykle przemysł budował potęgę państw i dobrobyt narodów. Rewolucja przemysłowa umocniła pozycję Imperium Brytyjskiego. Szybki rozwój przemysłu uczynił Stany Zjednoczone supermocarstwem. Powojenny cud gospodarczy azjatyckich tygrysów (Japonii, Korei Południowej, Tajwanu, Hongkongu czy Singapuru) bazował na eksporcie do bogatych krajów Zachodu towarów przemysłowych, wyprodukowanych dzięki technologiom importera i własnym, wysokiej wydajności i niskim kosztom robocizny. Kraje takie jak Australia, którym wiedzie się dobrze, choć brak im dużej bazy przemysłowej, należą do wyjątków, bo wyjątkowo bogata jest ich baza surowcowa.
Blisko 40 lat temu Daniel Bell pisał o zbliżającym się społeczeństwie postindustrialnym, w którym usługi będą wypierać przemysł jako źródło zatrudnienia i tworzenia wartości, a ekonomia informacji zdominuje ekonomię wytwarzania dóbr materialnych. W dostatnich społeczeństwach rzeczywiście rośnie popyt na usługi, od turystyki, rozrywki, gastronomii po zabiegi mające poprawiać nasze samopoczucie (spa). Ale nie topnieje apetyt na samoloty, samochody, telewizory, komputery, meble czy telefony komórkowe. To wszystko wytwarza przemysł. Jest coraz bardziej wydajny, więc coraz mniej ludzi trzeba, aby wyprodukować to, czego pragniemy.
Era powszechnej szczęśliwości
Jakie ma znaczenie, co robimy sami, a co sprowadzamy? Czy praca w usługach zapewni nam wystarczające dochody, aby utrzymać dotychczasowy standard życia, nie mówiąc o jego wzroście? Doświadczenia Ameryki w ostatnim 30-leciu podpowiadają co najmniej ostrożność.