Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Urobieni bezrobociem

Pracujący czy bezrobotni, kto jest szczęśliwszy?

Robotni są wkurzeni na bezrobotnych w nie mniejszym stopniu niż bezrobotni na tych, którzy ich powysadzali z korporacyjnych pociągów. Robotni są wkurzeni na bezrobotnych w nie mniejszym stopniu niż bezrobotni na tych, którzy ich powysadzali z korporacyjnych pociągów. Dmitriy Shironosov / PantherMedia
Kiedy pada złowieszcze słowo bezrobocie i alarmujące 14,4 proc., na myśl przychodzą skazańcy, którzy pogrążają się w biedzie i marazmie. Mało kto troszczy się o 85,6 proc. ocaleńców, których czeka podwójna dawka roboty i stresu.
Przeplatają się w naszych zawodowych relacjach sprzeczne, ale krańcowo silne emocje: strach i brak zaufania z dojmującym głodem pochwały i uznania.Mirosław Gryń/Polityka Przeplatają się w naszych zawodowych relacjach sprzeczne, ale krańcowo silne emocje: strach i brak zaufania z dojmującym głodem pochwały i uznania.
Bomba samokomponująca się dziś w pracujących Polakach wydaje się grozić raczej społeczną implozją niż eksplozją.Mirosław Gryń/Polityka Bomba samokomponująca się dziś w pracujących Polakach wydaje się grozić raczej społeczną implozją niż eksplozją.

Aneta jeszcze w grudniu należała do ocalałych z rzezi. Choć zagrożonych. W jej od ćwierć wieku mocarnym (trzytysięczna załoga) koncernie wydawniczym padło już w dwóch równych transzach po setce ofiar redukcji. Chodziły słuchy o trzeciej, gotowej liście – nikt nie wiedział, kto tam widnieje. Niepokojąco rumiana i nieswoja Aneta stała przy półce w księgarni, rozstrzygając między „Jak pokonać depresję – zwięzły poradnik” Jeana Vaniera a „Jak założyć małą firmę XXI wieku – zwięzły poradnik” Randy’ego W. Kirka. Mówiła, że ocaleńcy teraz zazdroszczą skazańcom. Bo tamci mają to już za sobą. No i byli pierwsi do nielicznych wolnych miejscówek, które pojawiają się jeszcze od czasu do czasu w branży.

Bomba na bombę

Rynek wydawniczy, ubezpieczenia, banki, reklama, przedsiębiorstwa produkcyjne – galopująco przybywa branż i firm, nieraz niedawnych imperialnych korporacji, do których trafnie odnosi się metafora odjeżdżających pociągów. W środku – posiadacze miejscówek, a na peronach z napisem „redukcja zatrudnienia” – setki (czasem, jak w przypadku Tychów, tysiące, POLITYKA 10) wysadzonych. Wysadzonych z poczucia kontroli nad własnym losem, bezpieczeństwa, godności.

Jak twierdzą psychologowie, to właśnie psychologiczne skutki utraty pracy są najboleśniejsze i najgroźniejsze dla funkcjonowania człowieka. Z początku zresztą można zwykle liczyć na jakąś asekurację finansową, jakąś odprawę, jakieś oszczędności, przyjacielską pożyczkę, życzliwie nadaną chałturę. Bieda jeszcze nie wyszczerza się na człowieka. Szydzi z niego najpierw własny mózg. Fundując labilność emocjonalną – gwałtowne spadki nastroju, nagłe nienaturalne ożywienia, pobudzenia i zrywy nadziei, studzone zaraz przygnębieniem, poczuciem krzywdy, klęski, upokorzenia i niesprawiedliwości.

Własna głowa zapędza człowieka w pesymizm, rezygnację, apatię, fatalizm, redukcję oczekiwań życiowych, chęć izolacji społecznej. Oraz podpowiada rozmaite nieskuteczne sposoby radzenia sobie z sytuacją, czyli wypieranie problemu (tylko nie gadajmy o bezrobociu), pozorną racjonalizację (cały świat jest podły, a każdy pracodawca to drań) albo projekcję (świat przeciwko mnie, to i ja będę przeciwko światu).

Tak w kolosalnym skrócie i koniecznym uproszczeniu wygląda skład psychospołecznej bomby, jaką jest bezrobocie. Jeśli uświadomić sobie, że taka bomba tyka miesiącami w głowach już 2,3 mln Polaków (a choćby tylko połowy z nich, bo przecież część bezrobocie już oswoiła jako stan trwały i nieuchronny), to trudno się nie bać potencjalnej eksplozji.

Ale nie mniejszy niepokój wziąłby każdego, kto przebadałby skrupulatnie pasażerów w składzie, który popędził ku niechybnemu zderzeniu z kryzysem, z coraz drapieżniejszą konkurencją, z wszystkimi tymi widmami, jak deficyt, spadek zysku, przestój w produkcji, konieczność ograniczenia kosztów, restrukturyzacja. Tam nikt nie siedzi spokojnie na swojej miejscówce. Tam też rozmaite psychiczne molekuły układają się w wybuchowe mieszanki.

Po poważanie

Jako pracownicy nie jesteśmy dziś na ogół w najlepszej formie. Kryzys wyostrzył wiele problemów, które przynosi współczesny, hiperkonkurencyjny kapitalizm. Starzeje się w Polsce powoli pokolenie, które przeskoczyło ze zbankrutowanego, niedorzecznego ekonomicznie realnego socjalizmu do racjonalnego wolnego rynku. Ćwierć wieku temu ta racjonalność wydawała się oczywista.

Aneta jest właśnie z pokolenia, które uwierzyło i doświadczyło owej racjonalności również w zupełnie prywatnym, indywidualnym sensie: jej wykształcenie, rosnące doświadczenie, gotowość do ustawicznej nauki w biegu przekładały się przez wiele lat na stabilną robotę i godną zapłatę. Sprawdzała się prosta życiowa arytmetyka: im więcej z siebie dasz, tym więcej dostaniesz. Również (a jak chcą psychologowie – przede wszystkim) chodziło o gratyfikację psychiczną.

Wszelkie współczesne badania społeczne dowodzą, że tylko znikomy procent ludzi stawia pieniądze na pierwszym miejscu swoich oczekiwań względem pracy. Mało kto odpowiada, że pracuje wyłącznie dla pieniędzy. Czego więc się po pracy spodziewa większość? Jakie potrzeby dzięki niej chce zaspokoić? Uznania. Poczucia godności. Przynależności. Bycia potrzebnym i użytecznym. Bycia poważanym. Twórczym. Dla ogromnej liczby ludzi praca jest filarem tożsamości. Spodziewają się, że tam właśnie – zaraz za satysfakcjonującym życiem uczuciowym i rodzinnym – znajdą uzasadnienie dla swojej egzystencji. Spodziewają się, że to praca napełni ich życie sensem i treścią. Proporcjonalnie do czasu, energii i emocji, jakie jej oddadzą.

To przeświadczenie zostało mocno zaszczepione kolejnym rocznikom młodych Polaków z takim wysiłkiem i determinacją posyłanym na studia przez rodziców. Studia miały być gwarancją pracy. Dobrej. Nie tylko dobrze płatnej. I wielkie miasta, i miasteczka, i wieś posyłają dziś wciąż na studia połowę młodzieży (cośmy słusznie odtrąbili jako cudowny sukces transformacji) nie tylko po to, by dzieciom ułożyło się w dorosłym życiu lepiej w sensie materialnym. Raczej po to, by awansowały do cywilizowanego, europejskiego świata. By ich udziałem stał się sukces, awans, kariera – święte zaklęcia kapitalizmu.

Dziś miliony osób doznają rozczarowania z powodu niespełnienia tej obietnicy. Ci, którzy pracy nie znaleźli w ogóle albo ją znaleźli na zmywaku w Wielkiej Brytanii. Ci z marnym wykształceniem z marnych prywatnych uczelni tego i owego, których redukuje się teraz w pierwszej kolejności z podrzędnych stanowisk w bankach i firmach ubezpieczeniowych. Ale też ci, którzy wciąż pracują. Wczepieni w etaty albo wypchnięci w jakieś fałszywe jednoosobowe firemki, bo pracodawcy niejako nawykowo zatrudniają dziś młodych ludzi na takiej zasadzie. Zadowoleni choćby z odnawialnej umowy-zlecenia. Przestraszeni wizją bezrobocia poddają się fatalizmowi. Że tak być musi. Że nie wolno podskakiwać. Że trzeba siedzieć po godzinach, zawsze być do dyspozycji, czuwać w wiecznym alercie. I robić za dwóch. Albo choć symulować, że się czuwa i robi. Bo wylecisz. A na twoje miejsce jest kolejka oczekujących na miejscówkę.

Fatalny feudalizm

Więc fatalistycznie akceptują sytuację i nie przyjdzie im nawet do głowy powołać się na kodeks pracy albo zainicjować powstanie związku zawodowego. Przyjmują do wiadomości, że nastał neofeudalizm, korporacyjne niewolnictwo (modny termin internetowy). Poczucie zniewolenia potęgują takie inwigilacyjne wynalazki rozprzestrzenione w ostatnich latach, jak kontrola korespondencji mailowej, aktywności na forach społecznościowych, połączeń telefonicznych, nieustanne wewnętrzne oceny, czasem wręcz elektroniczny monitoring wydajności pracy – np. w call centers.

Dziś psychologowie powiadają, że dla większości ludzi praca w open space, czyli otwartej przestrzeni biurowej podzielonej na boksy, to psychologiczna pułapka – tylko skrajni ekstrawertycy tam się odnajdują; resztę dręczy wieczne podenerwowanie i napięcie. Wiele rozwiązań lansowanych jako dogmaty nowoczesnego zarządzania i organizacji pracy skarykaturyzowało się, pozamieniało się w swoje przeciwieństwa.

Pakiety socjalne czy zdrowotne, rozmaite dobra (samochody, komputery, telefony) traktowane są nie jako naturalne wyposażenie pracownicze, ale pakiet lojalnościowy i po prostu ucieczka firmy w tzw. koszty. Kiedy jeszcze rynek pracy poszukiwał kandydatów, żądał od nich kreatywności i samodzielności. W jakże wielu zawodach praca polega na wypełnianiu procedur i poleceń.

Albo weźmy tzw. charyzmatyczne szefostwo. Wielu nawet uzdolnionych liderów grzeszy w Polsce nieumiejętnością delegowania zadań, pogrąża się w pozornej omnipotencji. Wielu alergicznie nie znosi krytyki. Wielu cały swój repertuar motywacyjny ogranicza do mechaniki kija i marchewki, czyli premiuje faworytów i straszy czarne owce, z upodobaniem etykietując tak najpierw swoich podwładnych.

Polacy – co bardzo charakterystyczne – przywiązują ogromne znaczenie do atmosfery w pracy, a tę atmosferę wręcz utożsamiają z relacjami ze swymi przełożonymi. I pytani, co ich w pracy uwiera najbardziej, odpowiadają: szef. Różnie to można tłumaczyć, również dziedzictwem natury kulturowej i historycznej. Podobno zachodni menedżerowie na placówce w Polsce bywają zażenowani (niektórzy zachwyceni) iście wschodnią, królewską czołobitnością, z jaką są tu traktowani. Nie wiedzą, biedacy, że na korytarzach i po godzinach są obgadywani z taką intensywnością, jak mało gdzie na świecie.

Przeplatają się więc w naszych zawodowych relacjach sprzeczne, ale krańcowo silne emocje: strach i brak zaufania z dojmującym głodem pochwały i uznania. Satysfakcji, że wciąż należy się do zatrudnionej, więc lepszej części społeczeństwa, towarzyszy narastające wrażenie kieratu, ciągnięcia coraz bardziej obciążonego wozu.

Dla wielu osób w prywatnym wymiarze to wóz zapełniony licznymi bliskimi, wymagającymi wsparcia. Anetę z koncernu wydawniczego martwi rysująca się przed jej mężem rola jedynego żywiciela jej samej, schorowanych teściów i rodziców (wszyscy na emeryturach od wczesnych lat 90., a więc długoletnim rodzinnym dopalaniu finansowym) oraz dwójki dorastających dzieci (kulturoznawstwo na uniwersytecie i grafika na ASP).

Bomba samokomponująca się dziś w pracujących Polakach wydaje się grozić raczej społeczną implozją niż eksplozją. Ale jej skład przypomina ten diagnozowany u ofiar bezrobocia. I tu, i tam występuje labilność emocjonalna, poczucie utraty godności, krzywdy i niesprawiedliwości.

Pracujących w takim samym stopniu dotyka depresja jak niepracujących (robotni szybciej trafiają po tabletki, bo bez nich nie upracują ni dnia). Poważnie zagraża im pracoholizm, koszmarna przypadłość polegająca na nieumiejętności psychicznego (i realnego) uwolnienia się od pracy – pracy niszczącej, a kompletnie nieefektywnej. Lub wypalenie zawodowe, które zamienia oddanego, zaangażowanego pracownika w kłębek frustracji i agresji.

Narasta przekonanie, że każdy kolega z pracy jest wrogiem, rywalem w śmiertelnym wyścigu szczurów. I świadomość, że do rozmaitych pęknięć społecznych w Polsce dochodzi jeszcze jedno: my – eksploatowani, urobieni po pachy, żyłujący się i żyłowani bez umiaru, oraz oni – ci, którym się w życiu nie udaje pracować. A może im się nie chce? – podpowiada rozkołatana głowa. A może im wygodnie, że ktoś inny będzie na nich zarabiać i oddawać coraz więcej podatków. Tu nie ma empatii. Robotni są wkurzeni na bezrobotnych w nie mniejszym stopniu niż bezrobotni na tych, którzy ich powysadzali z korporacyjnych pociągów.

Podzielić się dochodem czy pracą

Alarmujące wskaźniki bezrobocia ożywiają, rzecz jasna, rząd i parlament. Przez lata energia szła raczej na zabezpieczenie bytu tych bez pracy. Słuszne, humanitarne, oczywiste mechanizmy. Choć szwankujące w wielu miejscach. Bo np. najwygodniej jest być bezrobotnym trwałym, niepróbującym ani specjalnie o pracę się starać, ani już zwłaszcza gdzieś zarobić legalnie choćby parę groszy, gdyż wtedy czeka człowieka mitręga wyrejestrowania się i ponownego rejestrowania; staje się on dla systemu podejrzany.

Ogłaszane w ostatnich tygodniach zamiary ustawowe i tę sprawę mają na uwadze – jest wśród nich plan aktywizacji wieloletnich nicnierobiących pracami społecznie użytecznymi oraz sankcjami za uporczywe uchylanie się od poszukiwania zajęcia. W antykryzysowych poczynaniach Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej można doczytać się generalnej myśli: zapobiegać wypadaniu ludzi z obiegu. Płacić pracodawcom na tzw. przestojowe, jeśli jest nadzieja, że w przyszłości firma dźwignie się z kryzysu. Uelastycznić czas pracy, sposób zatrudniania i rozliczania, by ludzie mogli zarabiać nieco mniej za nieco mniejsze obciążenia.

Wszystko to wydaje się standardową recepturą, problem tylko w tym, że najlepsze prawo nie działa mechanicznie, a w Polsce wielokrotnie w ubiegłych latach w praktyce rozmaite rozwiązania zamieniały się w swoją karykaturę.

Tak było z ideą tworzenia zakładów pracy chronionej – ogromna szansa na zatrudnienie milionów niepełnosprawnych bezrobotnych okazała się szansą dla biznesowych hochsztaplerów. Tak stało się też z uelastycznieniem form zatrudnienia, gdy w instytucji umowy-zlecenia pracodawcy masowo odkryli furtkę, przez którą można spokojnie uciec przed gorsetem (swoją drogą – koszmarnie sztywnym) kodeksu pracy i kosztami (morderczymi) każdego miejsca pracy. Podobne wynaturzenia grożą wszelkim regulacjom, jeśli nie będzie za nimi szła autentyczna wiara, że lepiej, jeśli pracuje nas możliwie najwięcej. Nie tylko urzędowa wiara, podszyta politycznym strachem i zimnym rachunkiem ekonomicznym. Również wyobraźnia pojedynczych pracodawców, że rzeź personelu to strasznie niebezpieczne narzędzie, dewastujące psychicznie i moralnie także tych, którzy zostają. Wynik może uda się po czymś takim dowieźć, ale pogubi się po drodze ludzi, jakość ich roboty, zaangażowanie, wydajność, kreatywność, nie mówiąc już o wizerunku firmy.

Dobrze, gdyby za planowaną antykryzysową interwencją państwa szły kolejne pomysły, na przykład na ludzi, którzy muszą dotrwać do oddalającej się emerytury – niechybne ofiary wszelkich restrukturyzacyjnych rzezi. Wielu z nich nie chce i nie jest w stanie wykonywać swoich zajęć z taką intensywnością jak w sile wieku, ale trwają przyspawani do stołków, bo alternatywą jest urząd zatrudnienia i kurs kwiaciarski. Mogliby służyć doświadczeniem i profesjonalną wiedzą, lecz zachodnie pomysły, by tworzyć specyficzne posady mentorsko-eksperckie, wspomagane przez państwo, wydają się u nas na razie jakimś dziwacznym luksusem.

Aneta (lat 55, wiek ekspercko-mentorski) wybrała w lutym z półki w księgarni „System Symfonia – krótki kurs księgowości komputerowej” Natalii Chomuszko i Magdaleny Sikorskiej. Bratowa od lat prowadzi rodzinny biznes – pity, vaty, zusy itd. Zaproszenie i dla Anety jest otwarte. Do tej pory bawiło ją, gdy kolejny szwagier okazywał się świeżo przyjętym tam kierowcą, babcia – zaparzaczką kawy, a bratanice po europeistyce i politologii biegłymi rozgryzaczkami formularzy podatkowych coraz to nowych generacji. Teraz z uznaniem przypomina sobie credo bratowej, które dotychczas puszczała mimo uszu. Że znacznie lepiej jest dzielić się pracą niż dochodem. Cała nadzieja, że współczesny kapitalizm do tego dojrzeje i z nową galopadą bezrobocia się upora. Obie psychospołeczne bomby, związane z bezczynnością jednej części społeczeństwa i nieprzytomnym zarobieniem drugiej, są groźne niezależnie od tego, czy grożą eksplozją czy implozją.

Szeroko o problemach związanych z pracą i bezrobociem piszemy na łamach 11 wydania Poradnika Psychologicznego „Ja My Oni”, obecnego na rynku i w sklepie internetowym POLITYKI.

Polityka 11.2013 (2899) z dnia 12.03.2013; Kraj; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Urobieni bezrobociem"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną