Rok temu wydawało się, że gorzej być nie może. Lata szaleństw finansowych i życia na kredyt zamieniły Islandię w wielki fundusz spekulacyjny, który zimą 2008 r. roztrzaskał się na skałach kryzysu finansowego. System bankowy złożył się jak domek z kart, islandzka korona straciła dwie trzecie wartości, a kapitał zagraniczny rzucił się do ucieczki. Interes na wyspie zwinął nawet McDonald’s, a w ślad za pieniędzmi ruszyli mieszkańcy – w ubiegłym roku Islandię opuściło 11 tys. osób (ponad 3 proc. społeczeństwa), największa fala emigracyjna od końca XIX w. A po nieszczęściach gospodarczych przyszły plagi naturalne i polityczne.
W marcu Islandia poszła na wojnę z Wielką Brytanią i Holandią, odmawiając zwrotu oszczędności utraconych przez obywateli tych państw w islandzkich bankach. W kwietniu wulkan Eyjafjallajökull uziemił transport lotniczy w Europie, powodując gigantyczne straty. W czerwcu mieszkańcy Reykjaviku wprawili świat w osłupienie, wybierając komika na burmistrza. Jakby złej prasy było mało, w lipcu wyszło na jaw, że na serwerach w Reykjaviku rezyduje portal WikiLeaks, odpowiedzialny za wyciek tajnych dokumentów z Pentagonu. W ramach ratowania wizerunku Islandia postanowiła bowiem zostać ojczyzną wolności słowa i zafundowała sobie najbardziej liberalne prawo prasowe na świecie.
Jedyną odmianą od tych hiobowych wieści było ubiegłoroczne zwycięstwo Jóhanny Sigurđardóttir – ale nie ze względu na otwarty homoseksualizm nowej islandzkiej premier, tylko na jej polityczne pochodzenie. Sigurđardóttir stoi bowiem na czele socjaldemokratów, którzy nigdy wcześniej nie rządzili Islandią i chcą wstąpienia kraju do Unii Europejskiej.