W Ameryce imigranci nie palą samochodów, jak Arabowie na paryskich banlieux, i nie mieszkają od pokoleń w etnicznych gettach, jak Turcy w Berlinie. Islamscy ekstremiści, inaczej niż w Anglii, są rzadkością wśród muzułmanów w Nowym Jorku i Detroit. W USA nie ma poczucia, że imigranci to bomba zegarowa – jak w Europie, gdzie czują się obywatelami drugiej kategorii. Lokalni politycy walczący z nielegałami w Arizonie to nie to samo co silne antyimigracyjne partie we Francji, Holandii i Finlandii. Imigranci w Ameryce integrują się lepiej i wciąż odmładzają kraj – inaczej niż w starzejącej się Europie.
Imigranci z Europy, przybywający falami od połowy XIX w., integrowali się w różnym tempie, ale w końcu z sukcesem. Nie sprawdziły się obawy co do wiejskich przybyszów z Irlandii, Europy Wschodniej i Południowej. W amerykańskim tyglu (melting pot) ich dzieci stawały się Amerykanami nie gorszymi niż WASP, potomkowie Ojców Założycieli.
Napływ imigrantów z Trzeciego Świata od lat 60. ubiegłego stulecia wzbudził niepokoje, że Ameryka ich nie wchłonie. Teoria wielokulturowości, zrodzona w związku z ruchem na rzecz równouprawnienia Murzynów i Indian, stała się także odpowiedzią na falę napływową z zewnątrz i alternatywą dla tygla. Jej rzecznicy promowali wizję USA jako wielokulturowej sałatki, mozaiki grup etnicznych pielęgnujących własną tożsamość i kulturę. Zwolennicy tradycyjnego modelu integracji ostrzegali, że Ameryce grozi bałkanizacja. Obawy się nie sprawdzają. Imigranci z ubogiego Południa asymilują się z oporami, ale podobnie jak ci z Europy.
W odróżnieniu od Europy amerykański rząd nie robi wiele na rzecz integracji imigrantów, bo nie musi. Amerykanie, naród złączony nie wspólnotą krwi, tylko idei (wolności), są otwarci na imigrantów i akceptują ich, oceniając nowo przybyłych jako jednostki, a nie członków grup etnicznych.