To była pierwsza z ważnych debat przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi. W bibliotece im. Reagana w Simi Valley spotkało się ośmioro kandydatów do nominacji Partii Republikańskiej, ale cała uwaga skupiła się na jednym: nowym ulubieńcu sondaży Ricku Perrym. Gubernator Teksasu nie zawiódł swoich zwolenników: system emerytalny nazwał „piramidą finansową”, powtórzył, że efekt cieplarniany uważa za wymysł naukowców, a urzędującego prezydenta nazwał „odrażającym kłamcą”. Gdy konkurenci zaczęli krytykować go za radykalizm, odrzekł, że „może już czas, by zacząć mówić w tym kraju prowokacyjnym językiem”. I zebrał brawa.
Debata w Kalifornii była pierwszym występem Perry’ego na krajowej scenie politycznej, odkąd w połowie sierpnia dołączył do wyścigu o nominację prezydencką republikanów. W ciągu miesiąca przegonił w sondażach wszystkich rywali, w tym dotychczasowego faworyta Mitta Romneya. A wszystko dzięki temu, że nie przebiera w słowach: w niedawno wydanej książce pod tytułem „Mamy dosyć! Nasza walka o ocalenie Ameryki od Waszyngtonu” zażądał zniesienia podatku dochodowego i redukcji państwa federalnego. Cieszy się szczególnym uwielbieniem konserwatystów religijnych, a wiece z jego udziałem przekształcają się w nabożeństwa. Perry modli się na głos i przemawia jak ewangelikalni kaznodzieje.
Teksański boom
Ameryka miała niedawno prezydenta z Teksasu, ale republikanie najwyraźniej proszą o więcej. Perry to nie „współczujący konserwatysta”, na jakiego kreował się George Bush, gdy 11 lat temu ubiegał się o Biały Dom. W swojej książce napisał, że konserwatyzmu nie trzeba opatrywać przymiotnikami ani chodzić na kompromisy z liberałami. Zamiast odcinać się od Busha, któremu zawdzięcza fotel gubernatora, postanowił przyćmić go własnym konserwatyzmem.