Gdy rozpadło się imperium, wydawało się, że „rycerze płaszcza i kindżału”, jak w ZSRR ironicznie nazywano agentów KGB, bezpowrotnie wyszli z mody. 20 lat temu Komitet rozparcelowano na kilka części. Była to kara za poparcie puczu Janajewa, ale co bardziej inteligentni funkcjonariusze szybko się odnaleźli w rosyjskim kapitalizmie. Kwiat zarządu antydysydenckiego zamienił się w poważnych akcjonariuszy rynku mediów i reklam. Strażnicy socjalistycznej gospodarki utworzyli służby bezpieczeństwa koncernów surowcowych. A ci z wywiadu zaczęli handlować bronią lub przeistoczyli się w doradców giełdowych. W służbie, żyjąc chudo-biednie, pozostał prowincjonalny trzeci garnitur. Jednak i jedni, i drudzy marzyli o przywróceniu swojej niedawnej potęgi. Tak narodziła się, sięgająca korzeniami ery Jurija Andropowa, ideologia czekizmu, tajnego zakonu służb, którego przeznaczeniem są rządy w Rosji.
Mistyczna idea miała zresztą pragmatyczne podłoże, bo Borys Jelcyn pozbawił czekistów najsmaczniejszych kąsków prywatyzacyjnego tortu. Dopiero jego następca, były pułkownik KGB Władimir Putin prezydenturę oparł w dużej mierze na kagiebistach – efesbesznikach. Siłowicy, przedstawiciele resortów siłowych, zajmują 60 proc. kluczowych stanowisk w państwie i czerpią z tego ogromne profity. W świadomości Rosjan miejsce Komitetu zajęła FSB, symbol ciągłości kastowej potęgi. Trzeba także przyznać, że zrobiła dużo, aby zwerbować młodzież. Jej były szef Nikołaj Patruszew nazwał agentów nową rosyjską szlachtą, a konkurujący z nim o miano wielkiego mistrza zakonu gen. Wiktor Czerkiesow z agencji antynarkotykowej zrobił wiele, aby przywrócić dobre imię KGB.