Mariusz Herma: – Kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z polską muzyką, nazwijmy to, tradycyjną?
Simon Broughton: – Równo ćwierć wieku temu, gdy wraz z żoną przeprowadziliśmy się do Krakowa. Dostała ofertę, by uczyć tam języka angielskiego. Sam pracowałem wówczas nad przewodnikiem po muzyce świata, który ukazał się później pod nazwą „Rough Guide to World Music”, więc ta przeprowadzka była mi na rękę.
W rozdziale poświęconym Polsce pisał pan, że „komunistyczny flirt z muzyką folkową nieomal okazał się dla niej pocałunkiem śmierci”.
Miałem na myśli zjawiska w rodzaju grup Mazowsze czy Śląsk. W Polsce i innych krajach regionu takie monumentalnie reżyserowane przedsięwzięcia nadały muzyce tradycyjnej złe imię. Kojarzyły się z fałszem. Zrozumienie tego pomogło mi też wyjaśnić to, co po przyjeździe do Krakowa zaskoczyło mnie najbardziej: że większości Polaków lokalna muzyka tradycyjna nie obchodzi. Często bywałem wówczas na Węgrzech, gdzie tętniła niebywała scena folkowa i gdzie od lat 70. rozwijał się ruch o nazwie táncház (węg. tancbuda – red.). Tyle że w przeciwieństwie do okołofolkowych zjawisk w Polsce był to ruch oddolny, nieupolityczniony.
Mimo tego rozczarowania poświęcił pan Polsce kilka stron w swoim przewodniku.
Ze względu na uczniów Oskara Kolberga, którzy podróżowali w poszukiwaniu lokalnych mistrzów muzyki tradycyjnej i poznawali tajniki ich sztuki. A także dzięki weselom góralskim. W Zakopanem i w innych miejscach Podhala spotkałem muzyków, którzy grali autentyczną muzykę swoich przodków. Bez przymilania się do publiczności telewizyjnej czy turystów. Skądinąd wesela to najodpowiedniejsze miejsca do poszukiwania tradycyjnej muzyki – niezależnie od tego, czy mówimy o Europie, Bliskim Wschodzie czy dalekiej Azji.