Czas zezwierzęcenia
Mel Gibson o tym, jak ważna jest dla niego zawodowa niezależność
Artur Zaborski: – „Przełęcz ocalonych”, która właśnie trafiła w Polsce na DVD i Blu-ray, to pierwszy od dekady wyreżyserowany przez pana film. Dlaczego tak długo pan milczał?
Mel Gibson: – Chyba po prostu chcę zapisać się w podręcznikach kina.
Milczeniem? Chyba łatwiej do nich trafić, kiedy tworzy się film raz na dziesięć miesięcy, jak Woody Allen.
Nie, chcę być jak mój idol i mentor Peter Weir, który tworzy raz na dekadę, a przecież nie ma wśród miłośników kina osoby, która by go nie znała. Widzi pan, to przemyślana taktyka – ze mną będzie tak samo! Mówiąc poważnie, faktycznie łączy mnie z Peterem Weirem czekanie na wenę. W odróżnieniu od innych artystów potrafimy być cierpliwi i czekać na nią nawet dziesięć lat. Ale kiedy nadejdzie, wtedy jesteśmy jak taran. Pokonamy każdą przeszkodę, byle zrealizować to, na czym nam zależy.
Trudno jest panu znaleźć historię do opowiedzenia?
To nie tyle kwestia znalezienia tematu w ogóle, bo te nas przecież zewsząd otaczają, tylko takiego, którego mógłbym dotknąć tylko ja. Biorę się jedynie za realizację tych filmów, których nie zrobiłby nikt inny.
Skąd pewność, że inni by się ich nie podjęli?
Żeby stworzyć takie filmy, jak „Braveheart. Waleczne serce”, „Apocalypto” czy „Pasję”, musiałem sięgnąć do własnej kieszeni i samemu wziąć się za ich produkcję i realizację. To nie jest współcześnie popularny model tworzenia filmów w Hollywood. Częściej można go napotkać wśród niezależnych filmowców. Ja mam szczęście, bo mogę sobie na to pozwolić.
Uważa się pan za uprzywilejowaną osobę?
I w życiu, i w pracy.