Biedni nie mają czasu
Co zrobić, żeby uratować kapitalizm? Należy mniej pracować...
Nazywam się Rafał Woś i cierpię na pewien szczególny rodzaj biedy. Nie chcę jednak, byście mi współczuli. Prawdopodobnie macie ten sam kłopot. Ów kłopot nazywa się time poverty. Angielska nazwa przychodzi do głowy jako pierwsza, bo u nas zjawisko wciąż opisane jest dość słabo. Owszem, tu i ówdzie usłyszeć można o „ubóstwie czasowym”, ale to pojęcie mylące. Lepiej więc chyba sięgnąć po określenie „głód czasu” albo wykuć neologizm w rodzaju „czasobiedy”.
Ten wróg jest podstępny. Uderza bezlitośnie w różne części społecznej drabinki. Jakiś czas temu agencja Work Service przeprowadziła badanie, z którego wynikało, że w Polsce na czasobiedę równie mocno narzekają ludzie z dochodami poniżej 3 tys. zł, jak i ci zarabiający kilkakrotnie więcej. Głód czasu najbardziej doskwiera pracującym na umowy pozakodeksowe oraz samozatrudnionym (po 40 proc. respondentów w tych grupach twierdzi, że pracuje grubo powyżej ustawowych 8 godzin dziennie). A więc osobom, które znaleźć można zarówno na dole, jak i na górze dochodowej skali. Przemnóżmy to jeszcze przez bardzo elastyczny polski rynek pracy (mamy od lat wyższy niż w większości krajów UE odsetek zatrudnionych na umowach niestandardowych) oraz słabość instytucji (PIP, związki zawodowe) powołanych do pilnowania, by praca się nie rozlewała na całe nasze życie. Dodajmy światowe trendy na dalsze uelastycznianie pracy (uberyzacja). Wtedy zobaczymy prawdziwą skalę zjawiska głodu czasu.
Widać to zresztą co roku, gdy OECD ogłasza, ile faktycznie pracuje się w różnych rozwiniętych gospodarkach. Polska zwykle znajduje się w ścisłej czołówce. W 2015 r. statystyczny Polak pracował 1963 godziny. Po uwzględnieniu urlopów i świąt wychodzi jakieś 41 godzin czystej pracy tygodniowo.