Elżbieta, 28-latka, zrobiła aborcję tuż po dojściu PiS do władzy. Do poleconego przez koleżankę ginekologa-położnika pojechała tramwajem. Przyjął ją w swoim gabinecie, w szpitalu. Nazajutrz umówili się na parkingu pod blokiem. Podjechał czerwonym fordem focusem, dał pastylkę, po której miała zacząć ronić, przyjął 2,5 tys. zł w kopercie. Całą noc, mimo leków, zwijała się z bólu. Wysłała do niego esemes z pytaniem: co robić? Odpisał, że musi czekać. Nad ranem zaczęła krwawić, ale jeszcze wpadła do pracy.
O 16.00, tym razem autobusem, pojechała na skrobankę. Partner, mimo że obiecał zawieźć ją samochodem, nagle musiał wyjechać w delegację. Na korytarzu w prywatnym gabinecie ginekologa siedziały trzy kobiety. Na zewnątrz dwaj mężczyźni palili papierosy. Kobiety opuszczały gabinet po 15–30 minutach. Pierwsza z czegoś się śmiała, druga wyszła w spódnicy założonej tył na przód, trzeciej jeszcze podczas zabiegu brzęczała komórka ukryta w torebce.
Kiedy przyszła kolej Elżbiety, ginekolog polecił, aby usiadła na fotelu, anestezjolog podpiął ją do znieczulenia. Kiedy się obudziła, zapytał, jak wróci do domu. Chciała wziąć taksówkę, ale ginekolog powiedział, że mieszka w okolicy. Podrzucił. Krwawiła jeszcze 4 dni, ale ginekolog (tylko przez dwa dni, potem przestał odbierać) uspokajał, że to norma. Po tygodniu telefonicznie zerwała z partnerem, który mimo powrotu z delegacji nie znalazł dla niej czasu. Szukała w sobie osławionego syndromu postaborcyjnego PAS (organizacje pro-life znów zaczęły straszyć w TVP poaborcyjną depresją, załamaniami itd.), bo jeszcze i to miało ją czekać. I doszła do wniosku, że to nie jej problem.