Nad biurkiem jednego z najbardziej znanych polskich transplantologów wisi plakat. Na tle ceglanego muru młoda dziewczyna w kostiumie kąpielowym, a właściwie jej opalony brzuch, twarzy nie widać. W lekko ugiętych rękach, na wysokości nerek, trzyma przełamaną na pół cegłę: „Oddaję, bo kocham”. Zdjęcie na tle ceglanej ściany starej stodoły robił sam profesor, który nie ma za dużo czasu, le ponieważ z transplantacjami, a właściwie z dawcami, jest źle i coraz gorzej, nie może zajmować się wyłącznie swoimi pacjentami. Robi, co może, by promować ideę przeszczepów. W czerwcu z inicjatywy środowiska transplantologów powołano The Polish Society for Organ Donation (PSOD), które zrzesza specjalistów związanych z transplantologią. Tych, którzy przeszczepiają, ale przede wszystkim anestezjologów, neurochirurgów, kardiologów, neurologów, nefrologów, czyli lekarzy, od których zależna jest donacja oraz zgłoszenie potencjalnego biorcy. A ponieważ na potęgę brakuje dawców, profesor ima się wszystkiego.
Żniwo po dr. G.
Statystyki Poltransplantu są nieubłagane. W 2012 r. pobrano narządy od 615 dawców, a w ubiegłym od zaledwie 526. O jedną szóstą mniej. Spadła również liczba wszystkich wykonywanych przeszczepów: z 1546 w 2012 r. do 1432 w 2015 r. Tendencja spadkowa utrzymuje się już trzeci rok. Tymczasem wieloletni Narodowy Programu Rozwoju Medycyny Transplantacyjnej na lata 2011–20 zakładał wzrost ilości przeszczepów. Od dawców zmarłych o 100 proc., a od dawców żywych aż o 500 proc. To wydaje się dużo, ale w rzeczywistości poprzeczkę i tak ustawiono bardzo nisko. Gdyby udało się w 100 proc. zrealizować te założenia, to zgodnie z nimi Polska w 2020 r. osiągnąć miała pułap, na którym Białoruś i Ukraina znalazły się w 2013 r.
Katastrofalnie jest z przeszczepami od dawców żywych.