Jak to się stało, że wypadek zdarzył się w tak poukładanym kraju? Gdzie na prowincjonalnych stacjach kolejowych działa przytulna poczekalnia, a zawiadowca – też na takiej stacji obowiązkowo obecny – osobiście informuje nawet o 2–3-minutowym opóźnieniu pociągu. Gdzie na peronach stołecznego metra co kilkanaście kroków stoją umundurowani funkcjonariusze i uprzejmie zwracają uwagę pasażerów na nadjeżdżające wagoniki. W sterylnie wysprzątanej Japonii roboty drogowe, remont fasady domu i łatanie dziury w chodniku zabezpieczane są przynajmniej przez jedną osobę, która nie robi nic innego, tylko z profesjonalnie poważną miną steruje ruchem pieszych i aut. W tak zapobiegliwej Japonii równo trzy lata temu doszło do największej katastrofy nuklearnej od czasu Czarnobyla.
Wśród przyczyn oczywiście wskazuje się podmorskie trzęsienie ziemi z 11 marca 2011 r. i tsunami, które nadciągnęło kilka kwadransów później. Jednak ofiary radioaktywnego wycieku i ogromna część społeczeństwa nie winią natury. W raportach rekonstruujących sekwencję zdarzeń trudno znaleźć też pretensję do technologii. Zawinił czynnik ludzki.
Systemy służące do ratowania elektrowni umieszczono pod ziemią i zostały zalane jako pierwsze. W 2006 r. firma TEPCO, właściciel elektrowni, doszła do wniosku, że nadbrzeżny mur chroniący przed tsunami był za niski. Podwyższenie kosztowałoby zaledwie równowartość 75 mln zł, grosze, biorąc pod uwagę skalę zakładu i ryzyko. Ale mur pozostał, jaki był. Szwankowały kontrole, a branża atomowa była (i nadal pozostaje) pod politycznym kloszem.
1.
Po stopieniu trzech rdzeni w elektrowni Fukuszima I w Japonii pozostało 50 reaktorów. Oficjalnie są wyłączone jedynie na czas przeglądów technicznych i dostosowania do wyższych norm bezpieczeństwa.