Nie chcielibyście się znaleźć w chińskim więzieniu z oskarżenia o działalność antypaństwową i wyrokiem 11 lat. A taki los spotkał chińskiego dysydenta Liu Xiaobo, działacza na rzecz praw człowieka, nagrodzonego pokojową Nagrodą Nobla w 2010 r. Więzienia w Chińskiej Republice Ludowej to nie jest standard skandynawski. Prędzej amerykański. Oba państwa trzymają w zakładach karnych setki tysięcy skazanych. Oba wykonują wyroki śmierci. Ale w amerykańskich nie ma przynajmniej więźniów politycznych. W Chinach komunistycznych więzienie przeciwników politycznych jest częścią walki z opozycją demokratyczną.
Wolny świat, cywilizacja zachodnia, w której obronie przemawiał ostatnio w Warszawie prezydent Trump, oficjalnie się temu sprzeciwia, by wsadzać ludzi do więzienia za pokojowe protesty przeciw nadużyciom władz państwowych. Ale wola sprzeciwu jakby słabnie. W globalnym świecie wymiar biznesowy spycha na dalszy plan wymiar etyczny. Największe interesy dziś robi się z Chinami. A Chiny potrafią się zemścić za upominanie się o chińskich więźniów politycznych. Tak jak zemściły się na przykład na Norwegii, zrywając lukratywny kontrakt na import łososia tylko dlatego, że to w Norwegii zapada decyzja, komu przyznać pokojowego Nobla.
Nadzieja maleje z każdym dniem
Media światowe podają, że Liu ma zaawansowanego raka wątroby, a władze nie zgadzają się na wypuszczenie go pod opieką żony na leczenie poza Chinami. Dostał przepustkę na leczenie w szpitalu chińskim. Żona, poetka i fotografka, obłożona aresztem domowym, twierdzi, że Liu nie jest leczony. Nadzieja na przedłużenie jego życia maleje z każdym dniem.