Jonathan Safran Foer, Strasznie głośno, niesamowicie blisko, przeł. Zbigniew Batko, W.A.B., Warszawa 2007, s. 457
Ostatnich kilkanaście stron tej powieści wypełniają zdjęcia. Jeśli przekartkować je szybko (zaczynając od ostatniej strony), widać, jak niewielki punkt zbliża się do bryły budynku. „Strasznie głośno, niesamowicie cicho” Jonathana Foera to kolejne artystyczne przetworzenie momentu, gdy samoloty wbiły się w wieże World Trade Center. W zamachu ginie ojciec głównego bohatera – dziewięcioletniego Oscara Schella. Zmarły zostawił tajemniczą przesyłkę: klucz w kopercie z napisem „Black”. By zmierzyć się z pozostawioną zagadką, chłopiec postanawia odwiedzić wszystkie osoby w Nowym Jorku nazywające się Black, co – ze względu na pospolitość nazwiska – jest wyzwaniem nie lada. Foerowi udało się uniknąć raf, które grożą przy takiej powieściowej konstrukcji. Pisarz nie popada w sentymentalizm, unika martyrologii, jego bronią jest natomiast poczucie humoru i sarkazm (typowy bardziej dla dorosłego niż dla dziewięciolatka). W jednej z pierwszych scen Oscar jedzie z rodziną na cmentarz i siada obok kierowcy. „– Jakie. Jest. Pańskie. Miano – zapytałem głosem Stephena Hawkinga. – Że co? – On pyta o pańskie nazwisko – wyjaśniła babcia z tylnego siedzenia”. Otóż sławny, cierpiący na nieuleczalną chorobę astrofizyk jest idolem chłopca. A dzieje się tak, ponieważ Schell junior ogarnięty jest manią porządkowania świata wokół siebie i nadawania mu sensu. I w sumie o to cały czas chodzi: jak żyć w obliczu tragedii rodzinnej i, zarazem, dramatu rozgrywającego się na oczach milionów. Nie siląc się na banalne pocieszycielstwo Foer mówi chociaż tyle, że klucza do rzeczywistości każdy musi poszukać sam.