Archiwum Polityki

Ryk śmiechu w niemym kinie

Gwiazdka jest okazją do wspomnień. Czy życzliwi czytelnicy rubryki filmowej pozwolą, bym skorzystał z tej sposobności i powrócił do epoki kina, która wydaje się odległa niby archeologia: filmu niemego?

W zasięgu kina niemego spędziłem piętnaście lat i nieraz zastanawiałem się, czy była w tej kinematografii wartość niepodjęta następnie i która zniknęła wraz z nią? Uważam, że tak: fantastycznie nieograniczona w rozmachu burleska, jakiej kino w dalszym swoim rozwoju już nie powtórzyło. Otóż paradoks polegał na tym, że mogła ona powstać, ponieważ kino nieme znajdowało się na samym dole kultury i nie musiało liczyć się z ograniczeniami.

Więcej nawet: uważane było za antykulturalne. Karol Irzykowski, jeden z pierwszych, którzy u nas zainteresowali się kinem jako gatunkiem, przygotował odczyt „Śmierć kina?” (ze znakiem zapytania), co w prasie ukazało się z błędem: „Śmierć kinu!”, po czym otrzymał dziesiątki gratulacji, że walczy z kinem, tą zarazą cywilizacji. Co prawda kino nieme miało próby ambitne, które jednak uważano za wyjątki, kaprys artystów, którzy wzięli się do tego rodzaju, np. jak poeta, który pisze kryminał, albo malarz wylepiający obraz ze skrawków gazet. Kino zaczęto traktować jako sztukę dopiero w latach 30.: do tego czasu, mimo że już miało milionową publiczność – czy może właśnie dlatego! – uważano je za rozrywkę motłochu i sam motłoch (na przykład ja) też tak sądził.

Zaczęło się od katastrofy

Dlaczego tak się stało? Tu warto wspomnieć fakt, który wtedy miał znaczenie symboliczne, mimo że historycy kina z uporem go przemilczają. W maju 1897 r. – zaledwie w dwa lata po pierwszym historycznym seansie filmowym wynalazców kinematografu braci Lumière – w trakcie uroczystego dorocznego benefisu charytatywnego, w którym uczestniczyło najlepsze towarzystwo paryskie, wyświetlano jako ciekawostkę jeden z pierwszych filmów.

Polityka 51.2002 (2381) z dnia 21.12.2002; Kultura; s. 91
Reklama