Azjatycki jarmark. Małe straganiki, przeciskający się ludzie, kakofonia przekrzykujących się kupców. Prosto z nieba – dosłownie – wpada w bazarową dżunglę piłka. Nagle wszyscy, radośni i uśmiechnięci, zaczynają ją podawać do następnego „gracza”. Pojawia się slogan: „Mówimy jednym językiem. Futbol”. I nazwa oficjalnego sponsora mistrzostwa świata w Niemczech.
I jeszcze jedna reklama, która skończyła się interwencją dyplomatyczną. Oto przed finałowymi rozgrywkami sieć sklepów, ponoć nie dla idiotów, postanowiła stworzyć serię spotów wykorzystującą stereotypy narodowe na temat finalistów mundialu. Tak więc oprócz erotycznej Francuzki i sztywniackiego Anglika można było ujrzeć także złodzieja-Polaka. Mniejsza w tej chwili o uczucia patriotyczne (choć w tym przypadku są one ważne) – znamienne jest to, że piłka kojarzy się z plemiennością, cechami grupy etnicznej lub narodu.
Tu dochodzimy do podstawowego dla antropologa paradoksu: otóż futbol to z jednej strony rozrywka uniwersalna. Czytelna na każdym kontynencie. Powszechna tak dalece, że FIFA – Światowa Federacja Piłki Nożnej – skupia dziś więcej państw członkowskich niż ONZ. Z drugiej strony – mecz piłkarski (zwłaszcza międzypaństwowy), jak mało który rytuał codzienny, integruje zbiorowość wokół zdarzenia, które na półtorej godziny nadaje sens temu, co polskie, niemieckie czy holenderskie.
Od hymnu, poprzez ekspozycję barw, odgłos bojowo dudniącego bębna wprowadzamy się w stan, gdy jasne jest, kim jesteśmy my, a kim są tamci. W meczu piłkarskim wyraża się bowiem podstawowa tęsknota za światem uporządkowanym, takim, gdzie jesteśmy my i gdzie są oni. Gdzie swój staje naprzeciw obcego.