Janusz Wróblewski: – Jeden z wczesnych pana filmów – „Pod piaskiem” – mówi o żałobie po utracie kochanej osoby. Najnowszy – rozwija podobny wątek, opisując ostatnie dni chorego na raka geja. Dlaczego będąc artystą w stosunkowo młodym jeszcze wieku, bo przed czterdziestką, obsesyjnie powraca pan w swoich filmach do tematu umierania?
François Ozon: – Żyję wśród ludzi, którzy szybko odchodzą. Pożegnałem już wielu przyjaciół. Musiałem się pogodzić, że śmierć jest częścią mojej rzeczywistości. Nad tajemnicą śmierci zacząłem się zastanawiać w okresie dojrzewania. Erotycznej ciekawości towarzyszył niepokój wywołany falą doniesień o epidemii AIDS. Miłość, seks, umieranie splotły się w fascynującą, trudną do pojęcia dla nastolatka całość. Zapewne pan wie, że w języku francuskim orgazm określa się jako „La petite mort”, czyli małą śmierć. W szkole filmowej zrobiłem o tym krótkometrażowy film, który przedstawia młodego człowieka, fotografującego się w momentach seksualnego spełnienia. Montaigne, mój ulubiony filozof, pisał, że jeśli rozmyśla się intensywnie o śmierci, to w końcu się ją do siebie przyciągnie. Tak też się stało.
W jakim stopniu „Czas, który pozostał” jest opowieścią autobiograficzną?
Świadomość, że się wkrótce umrze, może dawać niesamowitą siłę. Wiele nieistotnych szczegółów, na przykład zapachy i inne sygnały zmysłowe, które zdrowy człowiek traktuje jak oczywistość, zyskują wtedy bardzo na wartości. Zmiana hierarchii w obliczu nagłej utraty wszystkiego jest czymś niezwykłym. Sam tego doznałem, gdy w trakcie corocznych, rutynowych badań lekarze podejrzewali u mnie nowotwór. Przez dwa tygodnie czekałem na wyjaśnienie sprawy. To wystarczyło, bym poczuł się jak człowiek wytrącony z równowagi, któremu świat usunął się spod stóp.