Włoski temperament od zawsze łączony był z muzyką i śpiewem. Śpiewa barman podczas robienia kawy, fryzjer przy strzyżeniu, karabinier gwiżdże pod nosem. Zresztą, przyjrzyjmy się premierowi Berlusconiemu: multiinstrumentalista (fortepian, gitara, kontrabas), szansonista (śpiewa również po francusku i rosyjsku, choćby „Oczi cziornyje” w duecie z Putinem), wreszcie autor tekstów (pisze również w dialekcie neapolitańskim).
Mało co tak zaspokaja zapotrzebowanie Włochów na rodzimą muzykę jak festiwal w San Remo. Podglądany swego czasu również w Polsce, funkcjonował trochę jako namiastka wielkiego świata. Bajkowa scenografia, podświetlane schody, biała suknia śniadej Rominy Power z nieodłącznym (do czasu) Al Bano... Potem zapanowały u nas inne mody i Telewizja Polska zrezygnowała z transmitowania imprezy, która dla Włochów wciąż pozostaje punktem odniesienia, wydarzeniem rangi narodowej.
Spekulacje i dyskusje zaczynają się już na jesieni. Kto wystąpi, kto poprowadzi... Potem temperatura stopniowo rośnie, by w dniu rozpoczęcia (27 lutego) osiągnąć stan wrzenia.
Tak też było i tym razem. Bomba wybuchła pod koniec 2005 r.: prokuratura w San Remo zapowiedziała ponowne otwarcie sprawy z 1967 r., kiedy to jeden z uczestników festiwalu, piękny i młody Luigi Tenco, popełnił samobójstwo, bo publiczności i jury nie spodobała się jego piosenka „Ciao amore, ciao”. Wówczas śledztwo zostało zamknięte po paru godzinach (nie wyjęto nawet pocisku z ciała). Był motyw i dowód – w postaci listu samobójcy (nie zbadanego przez grafologa). Ale z czasem pojawiły się wątpliwości: po pierwsze, tuż przed śmiercią piosenkarz wygrał w miejscowym kasynie pokaźną sumę (pieniędzy nie znaleziono), po drugie, w rok po jego śmierci odebrał sobie życie mąż Dalidy – artystki, z którą Tenco śpiewał „Ciao amore, ciao” i która znalazła zwłoki piosenkarza w pokoju hotelowym.