Dramat Davida Hare’a, którego premierę przygotował warszawski Powszechny, nosi tytuł „Zdaniem Amy”, co widzom w gruncie rzeczy winno wydać się bez sensu. Jeśli bowiem czyjekolwiek zdanie liczy się w tej opowieści, to jest to zdanie Esme, matki Amy, wziętej angielskiej aktorki. Ona tu króluje w dworku po mężu, zapoznanym, ale może niezłym malarzu, ze swymi manierami primadonny i trwonieniem gaży na taksówki z Londynu. Przez szesnaście lat, jakie obejmuje akcja, Hare funduje jej upadek godny Leara – wywołany przez biologię (nie ma ról dla podstarzałych aktorek), ekonomię (źle zainwestowane kapitały, bankructwo), świństewka bliźnich. Aliści zaczyna się ten ślizg dokładnie w chwili, gdy córka wprowadza do salonu kanciastego osobnika w niezgrabnym swetrze i wypowiada sakramentalne zdanie w rodzaju „Mamo, to jest Dominic”.
Ten kudłaty (jeszcze wtedy) narzeczony, sierota znikąd, nie ma powodu ubóstwiać przedstawicielki establishmentu w osobie przyszłej teściowej. Chęć buntu walczy w nim z pragnieniem kariery w świecie sztuki i mediów. Nowe czasy dają sposobność zgrania tych impulsów: w małonakładowym czasopiśmie mądrzy się o filmie, zarabia zaś dzwoniąc do znanych osób, prowadząc z nimi miłe rozmowy – i publikując o nich wszystko, co najgorsze. Która to metoda, rozwinięta w rewolwerowym programie telewizyjnym, przynosi mu rozgłos – i poczucie władzy w środowisku. Bezwzględność Dominika budzi niechęć i u Esme, i u samego Hare’a, pięćdziesięcioparoletniego laburzysty, lewicowca z zasadami. Przed jednostronnością chroni jednak pisarza krytycyzm także wobec postaci mu milszych. Esme nie jest aniołkiem; Hare nie próbuje tuszować jej egoizmu, zaborczości, bezwzględnego dążenia do dominacji. A nade wszystko scenicznej pompy przenoszonej do życia, wiecznej pozy, jawiącej się skazanej na ten teatrzyk córce jak koszmar.