Kiedy Pawło Szandruk odbierał z rąk gen. Władysława Andersa krzyż Virtuti Militari, prasa szalała. Komentarze z „Trybuny Ludu” niewiele różniły się od tych z endeckiego, emigracyjnego „Narodowca”. Wszystkie tytuły pożółkłych dziś gazet są duże i krzykliwe: „Pochwała kolaboracji i zdrady”, „Virtuti dla SS-mana”, „W cieniu prywatnej kapituły”. Teksty nie zostawiają cienia wątpliwości: „Szandruk renegat i kolaborant”, „Wcześnie zasmakował ludzkiej krwi”, „Szandruk zbrodniarz wojenny”, „brał udział w rzeziach i gwałtach”. I tylko jedyna paryska „Kultura” próbuje stawiać pytania.
SS-man
W wydanych w 1959 r. w Nowym Jorku wspomnieniach Szandruka „Arms of Valor” jest duże zdjęcie autora. Kwietniowe słońce ostatnich dni wojny. Szandruk mruży oczy, w dłoni ma grube cygaro. Przystojny, nie wygląda na swoje pięćdziesiąt siedem lat ani też na Gruppenführera. Płaszcz wprawdzie ma niemiecki, ale bez żadnych insygniów, tylko na czapce tryzub. To właśnie Paweł Szandruk jako dowódca Ukraińskiej Armii Narodowej, której trzon stanowiła SS Galizien (o tej formacji pisaliśmy w POLITYCE 8, patrz też ramka s. 80).
W listopadzie 1944 r. Andrij Livyćki, głowa ukraińskiego państwa na uchodźstwie, poprosił Szandruka, by ten stanął na czele Ukraińskiego Komitetu Narodowego i Ukraińskiej Armii Narodowej mającej walczyć u boku Niemców. Livyćky miał już ich zgodę i poparcie wszystkich liczących się ukraińskich stronnictw politycznych. Szandruk był propozycją zaskoczony i podjął się misji niechętnie. We wspomnieniach pisze: „W ostatnich godzinach wojny – w jakim celu? Lecz gdy mi została przedstawiona sytuacja Ukraińców, znajdujących się jako robotnicy w Niemczech, lub jako żołnierze w armii niemieckiej i między innymi 1 Dyw.