180 tys. rachmistrzów, 33 tys. osób zatrudnionych w 3 tys. biur spisowych, 2,5 tys. statystyków zaangażowanych w opracowywanie danych. To tylko niektóre liczby obrazujące skalę operacji „spis powszechny”. 600 mln zł będzie nas kosztować to przedsięwzięcie. Można więc zadać pytanie: czy w kraju borykającym się z dużym bezrobociem i dziurą budżetową warto wydawać tyle pieniędzy na spisywanie ludności?
Przeżywamy kłopoty społeczne i gospodarcze, co do tego nie ma wątpliwości. Ale zadaniem rządów jest przeciwdziałanie negatywnym zjawiskom, takim jak bezrobocie, ubóstwo czy słaby wzrost gospodarczy. Nie da się jednak skutecznie z nimi walczyć, jeżeli nie znamy precyzyjnej diagnozy: gdzie są największe problemy i jaka jest ich skala. Do tego potrzeba pełnej informacji o stanie, rozmieszczeniu i strukturze demograficznej ludności. Jedynym takim źródłem jest spis powszechny.
Dlaczego nie można zebrać tych informacji badając metodą reprezentacyjną kilka czy nawet kilkadziesiąt tysięcy osób tak dobranych, by stanowiły dokładne odbicie obrazu społeczeństwa? To byłoby znacznie tańsze i łatwiejsze do przeprowadzenia.
Jest to możliwe, ale – jak pan słusznie zauważył – próbkę reprezentatywną dobiera się tak, by była ona wiernym odbiciem całego społeczeństwa. Żeby to zrobić, trzeba wiedzieć, jakie jest to społeczeństwo. Skąd wziąć takie dane? Oczywiście najlepsze dane pochodzą ze spisu powszechnego.
Tego rodzaju badania reprezentacyjne prowadzimy obecnie uwzględniając rezultaty spisu powszechnego z 1988 r. Są systematycznie aktualizowane na podstawie bieżących badań. Nie są to jednak narzędzia wystarczająco precyzyjne. A proszę pamiętać, że od 1988 r. nasz kraj przeszedł niezwykle burzliwe przemiany. Nasze społeczeństwo znacznie różni się od tego sprzed 14 lat.