Żaden człowiek nie jest samotną wyspą,
każdy jest cząstką kontynentu, kawałkiem dziedziny.
Jeśli morze zmyje grudkę ziemi,
John Donne, Rozmyślanie XVII
Widziałeś życie: jak wyspa oblane jest oceanem…
Josif Brodski, Wielka elegia dla Johna Donne’a
Przyjechać do Wenecji nie latem (kiedy kanały cuchną, a turyści wszystkich krajów łączą się w jedną wielką ludzką rzekę, przelewającą się po mostkach albo, rozwaleni w gondolach na plastikowych tronach obitych imitacją złotogłowiu, wysłuchują pieśni neapolitańskich w wykonaniu gondolierów, nie wychwytując w tym żadnego dysonansu), ale zimą, zimą tam przyjechać.
Żadnych prostackich lazurów: szarosrebrzystości, szlachetne burości. Jeśli błękit, to przygaszony. Albo kropi deszczyk, albo mgła opada na palazzi i dzwonnice; od kanałów ciągnie lodowatą wilgocią, a nocą wyją syreny, bo przychodzi acqua alta i rano okazuje się, że hotel stoi po kostki w wodzie, chlupocącej rezolutnie o najniższe stopnie schodów.
Jest dokładnie tak, jak to opisywał Brodski w „Znaku wodnym”: z domów wychodzą prawdziwi wiekowi wenecjanie, rozmaici avvocati w pelerynach zarzuconych na ramiona, dottori w fedorach i pelisach i starsze panie w stylu międzynarodowym: paltocik i wózeczek z zakupami, terkocący po nierównych płytach nabrzeża. Przy samym Pałacu Dożów, przy stacji i Akademii grupki turystów, ale trudno mówić o tłoku. A wystarczy zagłębić się trochę w boczne uliczki i miasto wygląda na wyludnione: ani żywej duszy na długich fondamenti, czasem tylko przepłynie wzdłuż nich jakaś motorówka z galonami wina albo sezonowanymi deskami.