Znajomi Krzysztofa Krauzego mówią, iż obecnie jest on zupełnie kimś innym, niż był w czasach, kiedy wchodził do środowiska filmowego. To towarzystwo wciąga, narzuca pewne wzorce zachowań, mami szansą szybkiej kariery w błysku fleszy, pokazania się wśród elity i na rozkładówkach kolorowych magazynów. Autor „Placu Zbawiciela” istnieje dziś poza tym światem – bardziej przypomina poetę samotnika niż człowieka z krajowej branży filmowej. Kręci mało: zrealizował parę dokumentów, pięć filmów fabularnych, paroodcinkowy cykl „Wielkie rzeczy” dla telewizji. Między jednym a drugim filmem robi wieloletnie przerwy, bardzo długo przygotowuje się do każdego nowego projektu. W wywiadach chętniej mówi o sztuce filmowej niż o sobie, nie obnosi się z poglądami politycznymi, nie podpisuje listów otwartych. Zdaje się, że od epizodu, jakim była pomoc fachowa udzielona sztabowi Tadeusza Mazowieckiego w kampanii prezydenckiej, nie za bardzo zajmuje go polityka.
Coś z Hrabala, coś z Kafki
Od kilku lat sporo jeździ po świecie – nie sam, lecz z „Nikiforem”. Film o krynickim prymitywiście nieustannie zapraszany jest bowiem na festiwale, i to dosłownie na całym świecie. W ostatnich miesiącach gościł na przykład w Japonii i Maroku. Wszędzie jest świetnie rozumiany i odbierany. Jak się okazuje „Mój Nikifor” Krauzego to jeden z najbardziej znaczących, ale jednocześnie cichych sukcesów, jakie odniosło kiedykolwiek kino polskie. Jego autorem jest zaś reżyser, o którym można powiedzieć, że także jako człowiek odnalazł się na planie swych filmów.
Krzysztof Krauze (ur. 1953) metrykalnie należy do młodszych braci pokolenia kina niepokoju moralnego. Nie przystał jednak do tej formacji. Jak sam kiedyś przyznał, za bardzo irytowało go gadulstwo tych filmów.