Niedawno w siedzibie SLD przy ul. Rozbrat zebrały się razem trzy tak zwane platformy programowe, by podebatować o przyszłości lewicy. Ciekawy był zespół dyskutantów: Marek Dyduch, sekretarz generalny, który walnie przyczynił się do rozłożenia partii; Paweł Bożyk, ekonomista, były doradca Edwarda Gierka, mocno sfrustrowany, że dziś jego recept nikt nie słucha; Mariusz Łapiński, były minister zdrowia, szukający sitw wszędzie, tylko nie we własnym otoczeniu; Adam Gierek, syn Edwarda, ongiś wielka gwiazda SLD, potem miłośnik kandydata na prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Wielu ich nie było, ale ponarzekali sobie, że SLD zboczył na kurs liberalny, a w najlepszym wypadku niewyraźny, a tu przecież trzeba walczyć z biedą, rozbudowywać spółdzielczość, i doszli do wniosku, że lewice muszą być dwie: socjalistyczna i socjaldemokratyczna. Może i słusznie. Jest grono działaczy Sojuszu, którzy powinni stworzyć własną partię, taki prawdziwy socjalistyczny Sojusz, gdzie wreszcie w rozmaitych kwestiach będzie panować zgoda. Zgoda mogłaby zapanować na przykład w sprawie „szkodliwej” działalności Aleksandra Kwaśniewskiego, z którym boje toczy nadal jeden z felietonistów „Wprost” Leszek Miller (kiedyś premier, dziś redakcyjny kolega Bronisława Wildsteina). Zgoda byłaby w sprawie niechlubnej roli prof. Jerzego Hausnera, który ułożył plan „może i dobry dla Polski, ale zabójczy dla SLD”, choć Sojusz poległ raczej na sposobie sprawowania władzy, a nie jakimkolwiek planie gospodarczym. W tym gronie mogłaby wreszcie zapanować zgoda, że Miller, Oleksy, Dyduch wypadli z polityki niesłusznie i powinni do niej wrócić.
Obok salonu odrzuconych jest salonik powracających.
Oto do Unii Pracy powrócił Ryszard Bugaj, który odważnie wyznał, że błądził dając się zwieść urokom braci Kaczyńskich, a zwłaszcza ich wizji Polski solidarnej, i teraz już woli siedzieć obok Marka Pola, którego kiedyś zwalczał za jego sojusz z SLD.