Od początku wiadomo było, że XVII Światowe Dni Młodzieży z udziałem papieża na kontynencie amerykańskim nie będą miały rozmachu poprzednich spotkań. Na zlot do Rzymu w 2000 r. przybyło 2 mln ludzi, do Toronto w lipcu 2002 r. nieco ponad 200 tys. Kanadyjskie władze imigracyjne nie kryły swoich obaw przed zamachami terrorystycznymi, ale też przed zalewem tych, którzy w bogatym i ładnym kraju chcieliby ułożyć sobie życie. Wnioski o wizę selekcjonowały więc dość skrupulatnie.
– Braliśmy pod uwagę różne kryteria – wyjaśnia lakonicznie Małgorzata Kuczyńska z biura prasowego Ambasady Kanady w Polsce. – Nie zawsze najważniejsze było konto w banku i zaświadczenie o zatrudnieniu. Prawdę mówiąc urzędnicy działu wizowego kierowali się nie tylko przepisami, ale też swoim życiowym doświadczeniem i intuicją. Urzędnicza intuicja dotknęła najmocniej młodych pielgrzymów z Afryki i Ameryki Południowej. Dotknęła też niektórych Polaków.
Zbyt biedni, zbyt zasobni
W Polsce wiz odmawiano najczęściej parafianom z Podhala i Tarnowa. – W turystycznym slangu te rejony nazywamy często zagłębiami czarnych dziur – wyjaśnia Marek Gąsiewski, szef biura podróży Marco Polo współpracującego z polskimi organizatorami Światowych Dni Młodzieży. – W powszechnym mniemaniu młody człowiek z takiego zagłębia, podobnie jak jego przodkowie, z założenia chce emigrować. Tym bardziej że w Ameryce ma ciotkę, wujka albo przynajmniej dalekiego kuzyna.
Przez Marco Polo, biuro autoryzowane przez Ambasadę Kanady w Polsce, przeszły tysiące wniosków wizowych od chętnych do uczestnictwa w tegorocznych dniach młodzieży. – Bywały parafie, które zgłaszały kilkuset uczestników, z czego jedynie kilku otrzymywało zgodę na wjazd do Kanady – mówi Gąsiewski.