W marcu Latynosi wyszli na ulicę. Trwające od tygodni demonstracje, największe tego rodzaju w dziejach USA, zmusiły Kongres do odwrotu. Widząc potęgę Latynosów Senat spróbował oprzeć reformę imigracji na proponowanym przez prezydenta Busha programie tymczasowej pracy obcokrajowców, w tym nielegalnych imigrantów, którym stworzono by perspektywę legalnego pobytu i obywatelstwa. Dotyczyłoby to także pracujących na czarno Polaków. Politycy nie dogadali się jednak i odłożyli plan na półkę. Wszystko zostanie więc na razie po staremu. Na długo.
Tymczasem nielegalnych imigrantów wciąż przybywa. Jest ich już dwa razy więcej niż przed 20 laty. Przyjeżdżają z całego świata, ale najwięcej z Ameryki Łacińskiej, z czego większość z Meksyku. Mimo wzmacniania patroli granicznych, do amerykańskiej ziemi obiecanej co roku dociera około miliona indocumentados. Przeprowadzani przez przemytników – coyotes – nie boją się morderczego upału pustyni, grzechotników i kul ranczerów w Arizonie i New Mexico. Pracują przy zbiorze owoców, w budownictwie, drobnym przemyśle i prostych usługach. Dzięki kilkakrotnie wyższym niż w ich ojczyznach uposażeniom mogą wysyłać pieniądze na konta rodziny. Pracodawcy płacą mało i nie zapewniają ubezpieczenia lekarskiego, więc rzadko dociekają, czy przedstawiane im dokumenty, np. prawo jazdy (podstawowy dokument tożsamości w USA), są prawdziwe. Niektórzy z nielegalnych imigrantów płacą podatki, zasilają federalny fundusz emerytalny i fundusz ubezpieczeń medycznych dla emerytów. W sumie więc obie strony są zadowolone, zyskuje też budżet, a prawdopodobnie nawet gospodarka jako całość, bo dzięki niskim kosztom siły roboczej biznes, zwłaszcza rolnictwo, może sprzedawać swe produkty dużo taniej.